[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Śmieszne imię.Potem mi pan jeszcze przypomni… nie jest pan Tunguzem?- Moim zdaniem, nie.- A ja wszystkim powiedziałam, że pan jest Tunguzem.Szkoda… niech pan posłucha, może się napijemy?- Z przyjemnością.- Muszę się dzisiaj upić, żeby zapomnieć tę oślinioną krowę.Wyskoczyła do salonu i wróciła z tacą.Napiliśmy się brandy, popatrzyliśmy na siebie, nie wiedzieliśmy, co powiedzieć, i znowu napiliśmy się brandy.Czułem się dziwnie.Dziewczyna mi się podobała.Coś w niej widziałem, sam nie wiem co, ale różniła się od długonogich, gładkoskórych ślicznotek nadających się tylko do łóżka.I chyba ona też coś we mnie dostrzegła.- Ładna dzisiaj pogoda - powiedziała, odwracając wzrok.- Trochę gorąco - zauważyłem.Napiła się brandy, ja też.Milczenie się przeciągało.- Co najbardziej lubi pan robić? - zapytała.- Zależy kiedy, a pani?- Ja też zależy kiedy.A w ogóle to lubię, żeby było wesoło i żeby nie trzeba było o niczym myśleć.- Ja też.Przynajmniej teraz.Chyba nabrała animuszu.A ja nagle zrozumiałem, że przez cały dzień nie spotkałem ani jednego naprawdę sympatycznego człowieka i zwyczajnie mi to obrzydło.Nic w niej nie było.- Chodźmy gdzieś - zaproponowała.- Możemy - zgodziłem się.Nie chciało mi się nigdzie iść, miałem ochotę posiedzieć chwilę w chłodzie.- Widzę, że nie bardzo się panu chce - zauważyła.- Szczerze mówiąc, wolałbym trochę posiedzieć.- To niech pan zrobi tak, żeby było wesoło.Zastanowiłem się i opowiedziałem o komiwojażerze na górnej kuszetce.Spodobało się jej, ale samej istoty, jak sądzę, nie złapała.Wprowadziłem w myślach poprawkę i opowiedziałem o prezydencie i starej pannie.Długo chichotała, machając zgrabnymi nogami.Wtedy łyknąłem brandy i opowiedziałem o wdowie, u której na ścianie rosły grzyby.Zsunęła się na podłogę, omal nie przewracając tacy.Chwyciłem ją pod pachy, podniosłem, usadziłem na fotelu i wygłosiłem swoją koronną historię o kosmicie i dziewczynie z college’u.Wtedy przybiegła ciocia Wajna i przestraszona spytała, co się dzieje z Wuzi, czy ja jej nie łaskoczę.Nalałem cioci Wajnie brandy i zwracając się już do niej, opowiedziałem o Irlandczyku, który zapragnął być ogrodnikiem.Wuzi dostała ataku, a ciocia Wajna ze smutnym uśmiechem oznajmiła, że generał pułkownik Tuur lubił opowiadać tę historię, jak miał dobry humor, tylko tam, zdaje się, występował nie Irlandczyk, lecz Murzyn, i nie pretendował na stanowisko ogrodnika, lecz stroiciela pianin.- I wie pan, Iwanie, u nas ta historia kończyła się zupełnie inaczej - dodała po chwili zastanowienia.W tym momencie zauważyłem, że w drzwiach stoi Len i patrzy na nas.Pomachałem mu ręką.Jakby tego nie zauważył, więc mrugnąłem do niego i przywołałem go gestem.- Do kogo mrugasz? - spytała Wuzi zduszonym ze śmiechu głosem.- To Len - powiedziałem.Mimo wszystko patrzenie na nią było czystą przyjemnością.Lubię patrzeć na ludzi, gdy się śmieją, zwłaszcza takich jak Wuzi, ładnych i prawie dziecięcych.- Gdzie Len? - zdumiała się.Lena w drzwiach nie było.- Lena nie ma - powiedziała ciocia Wajna, która wąchała swój kieliszeczek z brandy i nic nie zauważyła.- Chłopiec poszedł dzisiaj do Zikoków na urodziny.Gdyby pan wiedział, Iwanie…- A dlaczego on mówił o Lenie? - spytała Wuzi, znowu oglądając się na drzwi.- Len tu był - wyjaśniłem.- Pomachałem mu ręką, a on uciekł.Wie pani, wydał mi się trochę dziki.- Ach, to takie nerwowe dziecko - westchnęła ciocia Wajna.- Urodził się w ciężkich czasach, a w dzisiejszych szkołach nie mają właściwego podejścia do nerwowych dzieci.Dzisiaj puściłam go w gości…- My też zaraz pójdziemy - powiedziała Wuzi.- Odprowadzi mnie pan.Tylko się umaluję, bo przez pana wszystko mi się rozmazało.A pan niech włoży coś porządnego.Ciocia Wajna nie miałaby nic przeciwko temu, by posiedzieć jeszcze chwilę, opowiedzieć mi co nieco, może nawet pokazać album ze zdjęciami Lena, ale Wuzi pociągnęła ją za sobą i słyszałem, jak pyta matkę za drzwiami: “Jak on się nazywa?… Ciągle zapominam… Wesoły facet, nie?”.“Wuzi!” - mówiła z wyrzutem ciocia Wajna.Wyłożyłem na łóżko całą swoją garderobę, próbując zrozumieć, jak Wuzi wyobraża sobie porządnie ubranego człowieka.Do tej pory wydawało mi się, że jestem ubrany całkiem nieźle.Obcasiki Wuzi już wystukiwały w gabinecie niecierpliwą czeczotkę.Nic nie wymyśliłem i zawołałem ją.- To wszystko, co pan ma? - spytała, marszcząc nos.- Nie nadaje się?- No dobrze, ujdzie… proszę zdjąć marynarkę i włożyć bermudy i hawajską koszulę… Ale się tam u was wTunguzji ubierają… Szybko.Nie, podkoszulek niech pan też zdejmie.- I co, tak na gołe ciało?- Wie pan co, jednak jest pan Tunguzem.Gdzie się pan wybiera? Na biegun? Na Marsa? Co pan tam ma pod łopatką?- Pszczoła mnie użądliła - powiedziałem, pospiesznie wkładając hawajkę.- Chodźmy.Na ulicy było ciemno.Luminescencyjne latarnie świeciły martwym światłem przez czarne liście.- Dokąd idziemy?- Do centrum oczywiście… niech mnie pan nie bierze pod rękę, gorąco… umie się pan bić?- Umiem.- To dobrze, lubię patrzeć.- Patrzeć to i ja lubię…Na ulicach było znacznie więcej ludzi niż w dzień.Pod drzewami, wśród krzaków, w bramach stały grupki ludzi, sterczeli jacyś zbłąkani.Z zacięciem palili trzeszczące, syntetyczne papierosy, śmiali się, niedbale i często spluwając, i rozmawiali grubymi głosami.Nad każdą grupką unosił się huk radioodbiorników.Pod jedną latarnią grało banjo i dwóch nastolatków, wijąc się, wyginając i rozpaczliwie pokrzykując, tańczyło modny flag, niezwykle piękny taniec, jeśli umiesz go tańczyć.Nastolatki umiały.Wokół ustawiło się całe towarzystwo, też rozpaczliwie pokrzykując i rytmicznie klaszcząc w dłonie.- Może zatańczymy? - zaproponowałem Wuzi.- Lepiej nie - wyszeptała, chwyciła mnie za rękę i poszła szybciej.- Dlaczego nie? Nie umie pani tańczyć flagu?- Wolałabym tańczyć z krokodylami niż z tymi…- Dlaczego tak pani mówi? To zwyczajni chłopcy.- Tak, każdy z osobna - odparła Wuzi z nerwowym śmieszkiem.-1 w dzień.Stali na skrzyżowaniach, tłoczyli się pod latarniami, zostawiając na chodnikach rozgwiazdy splunięć, niedopałków i papierków.Kanciaści i przepaleni, nerwowi i melancholijni.Spragnieni, rozglądający się czujnie, przygarbieni.Strasznie nie chcieli być podobni do otaczającego ich świata, a jednocześnie starannie naśladowali siebie nawzajem oraz dwóch czy trzech popularnych gwiazdorów.Nie było ich w sumie tak dużo, ale rzucali się w oczy i wydawało mi się, że każde miasto, cały świat jest nimi wypełniony, może dlatego że każde miasto i cały świat należały do nich - zgodnie z prawem.Wyczuwałem w nich jakąś mroczną tajemnicę.Sam też wystawałem na rogu z grupką przyjaciół, dopóki nie znaleźli się mądrzy ludzie, którzy zabrali nas z ulicy.A potem wiele razy widziałem takie grupki we wszystkich zakątkach świata, wszędzie, gdzie brakowało mądrych ludzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL