[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Wolność i demokracja są po to, by ludzie sami decydowali o swoim losie, zwłaszcza w sprawach ważnych.A jest coś ważniejszego niż bezpieczeństwo? – Nikt nie próbował odpowiadać.– Jako poseł mam obowiązek stać na straży praw i przepisów, ale powiem wam szczerze: nie tym razem! Nie, gdy w grę wchodzi wasze istnienie.Życie kobiet i dzieci.Wasza ojcowizna.Wiem, że mamy stosowne przepisy i instytucje.Niedoskonałe, ale mamy.Mógłbym powiedzieć: niech każdy po prostu robi swoje.– I tak powiedz – mruknęła Marzena pod nosem.Chyba coś podejrzewała; nie stać ją było jednak na otwarty sprzeciw.Zbyt wiele wysiłku kosztowało ją udawanie, że Łabiszewski to po prostu zwyczajny, trochę lepiej ubrany i umiarkowanie przystojny facet.Widziałem ból w jej oczach i coraz lepiej rozumiałem, iż poza krótkowzrocznością przytrafił im się jeszcze jeden defekt.Gruszkokształtnych palantów postrzegały mianowicie jak Żebrowskich, Banderasów czy za kim tam dzisiaj kobiety sikają.– Tak byłoby najłatwiej – wyznał Łabiszewski.– Powiedzieć: jest prawo, trzymajmy się go.Umyć ręce jak Piłat.Ale ja – uniósł dłonie niczym siatkarz do przyjęcia piłki – wolę je sobie pobrudzić.Karabinowym smarem, jeśli tak zadecydujecie.Albo – uśmiechnął się nieoczekiwanie – kredą.Przy tablicy.Jako nauczyciel.Kiedy mnie koledzy posłowie wywalą z Sejmu za omijanie ustalonych przez nich procedur.Bo poseł nie powinien popierać samowoli.A tak to pewnie nazwą: samowolą.Z warszawskiej perspektywy wygląda to następująco: powinniście się teraz rozejść do domów i czekać, co postanowi władza.Pani porucznik – dopiero teraz raczył zauważyć Marzenę – sołtys i chorąży Kosman.Oni tu reprezentują Rzeczpospolitą.Ale wiecie co? – Powiódł po twarzach niespiesznym, szczerym spojrzeniem.– Dla mnie to wy jesteście Rzeczpospolitą.Wy.Bo pani porucznik, ja, Kosman.my mamy tylko służyć takim jak wy.Obywatelom.Prawdziwym właścicielom tej ziemi i tego państwa.Jest nas, Polaków, prawie czterdzieści milionów i ze względów technicznych nie da się na co dzień odwoływać do woli narodu, pytać każdego o zdanie.Utarło się więc, że robimy to co cztery lata, przy urnie wyborczej.Ale bywają sytuacje szczególne.Takie jak ta.Kiedy człowiek uczciwy i myślący powinien przypomnieć sobie, że przepisy są dla ludzi, a nie ludzie dla przepisów.– On z Samoobrony? – Juraszko pytał sąsiada i, jak mu się zdawało, dyskretnym półgłosem.Ale po siedemdziesięciu latach użytkowania niektóre ludzkie uszy miewają inną definicję dyskretnego półgłosu.– Nie z Samoobrony – Łabiszewski posłał mu uśmiech.– Ale do esdeesu należę.Chociaż, można powiedzieć, wymyśliła go konkurencja polityczna.I co z tego? Kolega poseł Lepper nie ma monopolu na piękne, staropolskie słowo „samoobrona”.W moim plutonie – bo u siebie, w Białymstoku dowodzę plutonem – są ludzie i z prawa, i z lewa.Nieważne.Ważne, że dobrzy Polacy.Tutaj, wiem o tym z najlepszego możliwego źródła, bo od księdza Grajka, też macie w szeregach esdeesu prawdziwych patriotów.Którzy, w co wierzę, nie zawiodą.I dadzą przykład innym.Przykład rozwagi, ale i odwagi.Bo o to chcę do państwa apelować.O dokonanie wyboru, który będzie nie tylko mądry, lecz też odważny.– Czyli jaki? – spytała żona listonosza.– Mogą mnie zabić razem z wami, ale to wy macie więcej do stracenia: domy, rodziny, warsztaty pracy.Więc nie wezmę udziału w głosowaniu.Wy zdecydujecie, co zrobimy.Mogę tylko służyć radą, a potem, jeśli tak wybierzecie, ręką i okiem.Strzelam całkiem nieźle – posłał w tłum następny uwodzicielski uśmiech.– Ale gdyby to była moja wieś i moja rodzina.Człowiek z karabinem zawsze jest bezpieczniejszy od bezbronnego pacyfisty.Nie nawołuję do walki.Na odwrót: próbuję namówić chorążego i panią porucznik, by mieli na uwadze wasze dobro i nie prowokowali Rosjan.Ale w jednym przyznaję im rację: im lepiej będziemy przygotowani, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że stanie się nieszczęście.Tam – wyciągnął ramię ruchem wodza względnie proroka – czyhają tchórzliwi mordercy.A tchórzliwy morderca rozumie tylko jeden argument: siły.Bądźmy silni, a wtedy nie odważą się tu przyjść.– Aha – zrozumiał po swojemu Juraszko.– Znaczy, jednak robicie ten pobór?– Robimy zebranie całej ludności – sprostował Łabiszewski.– W kościele.Zwołamy wszystkich dorosłych.Skoro mamy decydować o naszej wspólnej przyszłości, zróbmy to wszyscy razem, w świętym miejscu.– Chłopcy – podchwyciła Agata Świątek, zwracając się do paru małolatów, przysłuchujących się z traktorowej przyczepy – przejdźmy po domach, powiemy ludziom, dobrze?Wdzięcznym, dziewczęcym krokiem zbiegła z ganku.Chłopcy zaczęli ochoczo zeskakiwać na ziemię.Tłum ruszył ku bramie, rozpoczynając żywiołową dyskusję.Marzena wybrała kiepski moment.– Zaraz, panowie.– Przynajmniej o donośny głos się postarała i nawet ci, którzy odeszli dalej, poodwracali głowy.– A może już teraz znajdą się ochotnicy? Pan Krechowiak mógłby ich podszkolić, wciągnąć w obowiązki.Pan Krechowiak omal nie usiadł z wrażenia.Kilkadziesiąt par oczu gapiło się na mnie przez chwilę – po czym wszyscy, do których mógł się odnosić apel, pierwsi pomaszerowali w stronę bramy.Naprawdę wszyscy.Kiedy dziadek Juraszko zaczął piąć się po schodach, myślałem, że poczłapie dalej, na tradycyjne przedpołudniowe piwko.Obok ganku pozostał też Jasio Kret, ale tu sprawa była jasna: wiązał sznurek do trzymanych w zębach okularów.Mamrotał coś sam do siebie, głośniej powtarzając tylko „bum!”, co skończyło się upadkiem szkieł na żwir.Podniósł je, wytarł o tłuste od brudu spodnie i wiązał dalej.Najwyraźniej przejął się gadaniem o tłuczonych przez sambijską artylerię szybach.– No to się melduję – oznajmił dziarsko Juraszko.Stając.o Jezu.przede mną?!– Chce pan.? – Marzena nie odważyła się dokończyć.– Ochotników szukacie.No to jestem.Kapral rezerwy Juraszko Kazimierz.Zerknęła na mnie z mocno spóźnioną skruchą.– Ale.pan już chyba nie musi.– Ochotnicy zawsze nie muszą – pouczył ją.– No tak.To mówi pan.No, właściwie przyda się ktoś do pomocy przy umacnianiu budynku – machnęła ręką.Pech chciał, że padło na Rosjankę uzupełniającą okienny szańczyk czymś dużo mniej bojowym od worka z piaskiem.– Kaktusami – skomentował Juraszko – to mogę rzucać, jak granatów braknie.Ale ustawiać nie będę.Babska robota.Skapitulowała.Na szczęście dała mi czas i mój poddany presji umysł znalazł argument prosty a genialny
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL