[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gałązki, poruszane nieposiadającym źródła wiatrem, zrzucały deszcz płatków.Dziewczynie zdawało się, że płatki muskają jej twarz, ale gdy dotknęła policzków palcem, nie znalazła tam nic.Przez lata uzależnienia od heroiny nie śniła nigdy snu tak z pozoru miłego, a równocześnie tak naładowanego groźbą.To nie był jej wytwór, to drzewo.Nie stworzyła go we własnym umyśle.Należało do kogoś, kto był tu przed nią - do Architekta, nie miała co do tego wątpliwości.Pokazał to widowisko Papie i wciąż nie wygasły jego echa.Próbowała odwrócić głowę i spojrzeć na drzwi, ale jej wzrok był przyklejony do drzewa.Carys wydawało się, że nie będzie w stanie go oderwać.Miała wrażenie, że ukwiecona korona nabrzmiewa, jak gdyby coraz więcej pąków zamieniało się w kwiaty.Biel drzewa - w swej przerażającej czystości - wypełniła jej oczy; tam zastygała i puchła.I wtedy, gdzieś pod kołyszącymi się, ciężkimi gałęziami, poruszyła się jakaś postać.Kobieta o płonących oczach uniosła rozbitą głowę, kierując spojrzenie w stronę Carys.Na jej widok wróciły nudności.Carys poczuła się słabo.Nie był to dobry moment, by tracić przytomność.Nie, gdy kwiaty wciąż eksplodują, a kobieta spod drzewa wychodzi z ukrycia i zmierza w jej kierunku.Była niegdyś piękną istotą - i przywykłą do zachwytów, jakie wzbudzała.Ale wmieszał się los.Ciało zostało okrutnie oszpecone, uroda na zawsze utracona.Gdy wreszcie całkiem wynurzyła się z kryjówki, Carys rozpoznała ją od razu.- Mama.Evangeline Whitehead otwarła ramiona, ofiarowując córce uścisk, jakim nigdy za życia jej nie obdarzyła.Czy w śmierci odkryła zdolność kochania i bycia kochaną? Nie.Nigdy.Otwarte ramiona były pułapką.Carys wiedziała o tym.Jeśli wpadnie w objęcia matki, drzewo i jego Stwórca posiądą ją na zawsze.Huczało jej w głowie; wytężyła siły, by oderwać wzrok od iluzji.Jej kończyny były jak z galarety - Carys zastanawiała się, czy ma dość sił, by się poruszyć.Niepewnie zwróciła głowę w stronę drzwi.Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu ujrzała, że są otwarte na oścież.Zasuwka została wyrwana - ktoś wyważył drzwi.- Marty? - spytała.- Nie.Odwróciła się, tym razem w lewo, i ujrzała stojącego w odległości kilku jardów od niej zabójcę psów.Zdążył już zmyć plamy krwi z rąk i twarzy i mocno pachniał perfumami.- Przy mnie jesteś bezpieczna - powiedział.Spojrzała za siebie, na drzewo.Rozpływało się w powietrzu, pojawienie się prawdziwej bestii rozproszyło tamto iluzoryczne życie.Matka Carys, z ramionami wciąż rozpostartymi, stawała się coraz chudsza, coraz wątlejsza.W ostatniej chwili przed całkowitym zniknięciem otwarła usta i zwymiotowała czarną krwią w stronę córki.Potem drzewo zniknęło wraz ze swymi straszydłami.Pozostała tylko para, kafelki na ścianach i podłodze i stojący przy Carys mężczyzna z krwią psów za paznokciami.Nie słyszała żadnego odgłosu, gdy się włamywał - zauroczenie drzewem odgrodziło ją od dźwięków świata zewnętrznego.- Krzyczałaś - wyjaśnił.- Usłyszałem twój krzyk.Nie pamiętała tego.- Chcę do Marty’ego - powiedziała.- Nie - odparł grzecznie.- Gdzie on jest? - zapytała i przesunęła się nieznacznie w stronę otwartych drzwi.- Powiedziałem: nie!Zagrodził Carys drogę.Nie potrzebował jej dotykać.Jego bliskość wystarczyła, by ją powstrzymać.Rozważała próbę prześlizgnięcia się koło niego i dalej na korytarz, ale z drugiej strony, jak daleko zdoła uciec, nim ją złapie? Dwie podstawowe zasady obchodzenia się z oszalałymi psami i psychopatami: po pierwsze, nie uciekać; po drugie, nie okazać strachu.Gdy wyciągnął w jej kierunku rękę, spróbowała opanować wstręt i nie cofnęła się.- Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić - rzekł.Przesunął nasadą kciuka po wierzchu jej dłoni, znalazł kroplę potu i starł ją.Jego dotknięcie było lekkie jak piórko i zimne jak lód.- Czy pozwolisz mi się sobą zaopiekować, piękna? - spytał.Nie odpowiedziała; jego dotyk przerażał.Nie po raz pierwszy tej nocy zapragnęła nie być osobą nadwrażliwą - nigdy dotknięcie innego człowieka nie sprawiło jej tyle bólu.- Chciałbym, żebyś czuła się swobodnie - mówił dalej.- Dzieliła ze mną.- przerwał, jakby zabrakło mu słów -.swoje sekrety.Spojrzała mu prosto w twarz.Mięśnie jego szczęk dygotały, gdy - zdenerwowany jak nastolatek - czynił tę propozycję.- A w zamian - dodał - wyjawię ci moje tajemnice.Chcesz zobaczyć?Nie czekał na odpowiedź.Zanurzył rękę w kieszeni poplamionej marynarki i wyciągnął garść żyletek.Ich ostrza lśniły.To było zbyt absurdalne - jak jarmarczny pokaz, tyle że odegrany bez radosnego wigoru.Pachnący drzewem sandałowym klaun miał zamiar połknąć żyletki, by zdobyć jej miłość.Wysunął suchy język i położył na nim pierwsze ostrze.Nie podobało jej się to; żyletki irytowały Carys od zawsze.- Nie rób tego - powiedziała.- Nic mi nie będzie - odparł, ciężko przełykając.- Jestem ostatnim z plemienia.Widzisz? - Otworzył usta i wystawił język.- Nie ma.- Niezwykłe - skomentowała.To, co zobaczyła, rzeczywiście takie było.Odrażające, ale niezwykłe.- To nie wszystko - zapowiedział, zadowolony z jej reakcji.Doszła do wniosku, że najlepiej będzie pozwolić mu kontynuować ten dziwaczny pokaz.Im dłużej będzie zajęty prezentowaniem swoich perwersji, tym większe są szanse, że wróci Marty.- Co jeszcze potrafisz robić? - spytała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL