[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nic nie było w stanie jej zatrzymać.Znowu odniosła wrażenie, że ktoś woła japo imieniu.Odwróciła głowę.Potknęła się i upadła.Leżała tak, łkając, z głową ukrytą w ramionach, a wiatr i deszcz smagały ją po plecach.Nagle w jej uchu zadźwięczało głośne sapnięcie.Spojrzała przez ramię.To przemoczony do nitki Beezle siedział przy niej, spoglądając ze współczuciem swymi mądrymi brązowymi ślepkami.- Och, Beezle.- Usiadła i przycisnęła go do piersi, a on wtulił mokry pyszczek w jej szyję.Była załamana i straszliwie samotna.Pod wpływem jakiegoś przymusu spojrzała na pałac.- Nie potrafię pomóc Stephenowi.Alec ma rację.Cóż warta jest moja magia, skoro jestem bezsilna wobec cierpień ich obu? - Popatrzyła w ciemne niebo i zawołała rozpaczliwym głosem: - Dlaczego? Dlaczego nie potrafię im pomóc? - Objęła gronostaja jeszcze mocniej.- Proszę.Oddałabym wszystko.Proszę.W jednej chwili przestał padać deszcz i ustał wiatr.Na ciemnym niebie pojawił się złocisty obłok.Zygzakiem posuwał się ku ziemi.Przez chwilę krążył nad Joy, a potem zatrzymał się jakiś metr od niej.- To ciotka MacLean - szepnęła duchessa.W blasku złocistej aury ukazała się postać majestatycznej, pięknej i wysokiej kobiety.Gdy spojrzała na wychowankę, w jej mądrych, łagodnych oczach pojawiło się współczucie.Uklękła i otworzyła ramiona.- Joyous.- Nie potrafię pomóc Stephenowi - łkała w jej objęciach Joy.- Wiem, moja mała.- Ciotka wpatrywała się w nią przenikliwymi szarymi oczami.- Myślałam, że Alec mnie potrzebuje.- To prawda.Jeśli kiedykolwiek ktoś pragnął odrobiny magii w życiu, to z pewnością Alec Castlemaine.- Ale jaki z niej pożytek, skoro nie potrafię uratować życia Stephenowi? - Oparła głowę na ramieniu ciotki.- Znowu zawiodłam.- Nie ty zawiodłaś, lecz Alec.- Ciotka głaskała ją po ramieniu.- On dopiero zaczyna cokolwiek rozumieć.To wymaga czasu.- Joy patrzyła swojej opiekunce w oczy.Ciotka potrząsnęła głową.- Ale to Stephen przeżywa udręki.Cierpi ponad ludzką miarę, a ja nie potrafię mu pomóc - ciągnęła duchessa.- Uchronię go od śmierci.- Och, dziękuję! - Joy uścisnęła ciotkę.Jej twarz promieniała.- Ale ty musisz zniknąć.- Słucham? - Wychowanka odsunęła się.Miała marsową minę.- Musisz opuścić to miejsce.- Nie.- Spoglądała w ciemność.- Nie odejdę stąd.- Chwyciła ciotkę za ramiona.- Nie.Proszę, nie każ mi.- Nie możesz z nimi zostać.- Ale ja go kocham.Kocham ich obu.Opiekunka milczała.- Dlaczego? - Joy patrzyła ciotce w oczy.- Dlaczego muszę stąd odejść?- Bo Alec nic nie rozumie.Nie nauczył się szanować miłości.- Proszę.Nie teraz, kiedy został tak boleśnie zraniony.To zbyt okrutne.Ja go kocham.- On nie pojmuje uczucia - obstawała przy swoim ciotka.- Spojrzała na pałac i potrząsnęła głową.- Nie mogę mu ciebie oddać.Joy poczuła, jak serce przestaje jej bić.- Musisz dokonać wyboru.Obejmując mocno Beezle’a, duchessa patrzyła na pałac.Niebo rozjaśniła błyskawica, ukazując na moment rzeźby stworów w attyce dachu.W kilku oknach zamigotały płomyki świec.Wyglądały jak gwiazdy na niebie.Wydawały się tak samo odległe i nieosiągalne.Oczyma wyobraźni duchessa zobaczyła niewinnego, prostodusznego Stephena, który właśnie umierał.I Aleca, twardego jak skała, nieprzejednanego.Chwile, w których potrafił wykrzesać z siebie nieco życia, minęły bezpowrotnie.Odeszły na zawsze.Przyciskając gronostaja do piersi, klęczała na błotnistej drodze.Z oczu płynęły jej potoki łez.Gdy je zamknęła, czuła pod powiekami ogień.Zagryzła wargi.Z drżeniem odetchnęła.Spojrzała na pałac.- Uratuj życie Stephenowi.Wyniosła budowla pogrążyła się w mroku.W oddali majaczyły tylko niewyraźne kontury.Znowu zerwał się wicher i rozpętała się ulewa gwałtowniejsza niż poprzednio.- Alec - szepnęła Joy.- Mój Alec.Po chwili zniknęła w złocistym obłoku.OczarowanieO nieszczęsna ludzka naturoTak podatna na cierpienie i smutek.Tak niezdolna do radości.G.DuMaurierJakiś odległy dźwięk zakłócił ciszę zalegającą w pokoju Stephena.Alec nie zareagował.Gdy dźwięk rozległ się ponownie diuk uniósł głowę, wodząc niewidzącymi oczyma.- Belmore! Otwieraj! - usłyszał stłumiony krzyk, a po nim nastąpiło głośne pukanie.Szarpnął za klamkę, trwając w milczeniu.W drzwiach stał Downe.Miał rozwiane włosy i przemoczone ubranie.- Twoja żona wybiegła na dwór w czasie tej burzy.Chciałem ją dogonić, ale w pewnym momencie zniknęła mi z oczu.Co się tu, u diabła, wydarzyło?Alec potrząsnął głową i spojrzał na łóżko.Stephen leżał spokojnie.Poczucie winy wobec Joy było tak silne, że odebrało diukowi zdolność myślenia.- Belmore, do cholery! Chcesz stracić ich oboje? Alec się nie poruszył.Downe szarpnął go za surdut.- Belmore!Słyszał krzyk Richarda i czuł szarpnięcie, ale mimo to nic do niego nie docierało.Teraz Downe mocno nim potrząsnął, lecz znowu nie nastąpiła żadna reakcja.- Psiakrew.- Trzasnął Aleca pięścią w szczękę.Ból był dojmujący.Promieniował na zęby i szyję.Alec zatoczył się, trzymając za brodę.Potrząsnął głową i spojrzał na Richarda z zaskoczeniem, ale przytomnie.- Ty sakramencki głupcze! Żona od ciebie odeszła!- Odeszła?- Właśnie.- Cholera.- Pociągnął za sznurek od dzwonka.Niemal natychmiast do pokoju wszedł Henson.- Niech ktoś osiodła trzy konie.Gdy wrócisz, czuwaj przy moim bracie.- Czasami potrafisz się zachować jak tępy osioł.- Spojrzenie Richarda świadczyło o tym, że on wie, co zrobił Alec.- Wypędziłeś ją z pokoju.Belmore milczał, ale w poczuciu winy i żalu musiał przyznać przed samym sobą, że dokładnie tak postąpił.Wrócił Henson, uwalniając go od konieczności odpowiedzenia hrabiemu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL