[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciekawie brzmiało to „w zasadzie”.– W zasadzie nigdy nie robię tego z modelkami.– Nawet się lekko żachnął.– Sztuka.– zaczął coś mówić – sztuka.– i zmienił słowo – praca – powiedział – to jedno, a romanse co innego, należy się trzymać pewnych rygorów.– Potem jeszcze dodał, jakby kończąc zdanie napoczęte w myśli: – Bo trzeba pamiętać, że sztuka to nie burdel.– No ale – odezwałam się.On mi na to: – Widzisz.– i też urwał.– No ale z siostrą Modestą.– Widzisz.– powtórzył.– No ale robiłeś to z nią i.Nie wiem, co miałam powiedzieć po tym „i”, pamiętam tylko, że właśnie tak na moim „i”utknął nasz głośny dialog, ten sztuczny, z brakującym zakończeniem.Diego był tego dnia czymś wyjątkowo podniecony, wrócił dopiero co z rozmowy w jakimś komitecie, gdzie widział się z komunistami, przyniósł niedobre wiadomości o sytuacji pod Bilbao, powiedział nagle: – Jestem zupełnie zdrów, nie mogę tak siedzieć.– To mu najwidoczniej zaprzątało głowę.Bo przecież towarzysze walczą i giną, on, który był z nimi na froncie pod Madrytem, wie wszystko, wołali „pasaremos” i „niech żyje Stalin”, idąc do ataku, leżeli także w błocie, poza tym wie, jak nad rannym przebiegają ludzie, których nie można rozpoznać, i jaki cień przelatuje później, kiedy jest cicho i pusto, ale straciwszy dwa palce, nie przestaje się jeszcze być komunistą.Dziś mu poradzono, żeby malował, on jednak nie może tak siedzieć.Przez cały wieczór chodził niespokojnym krokiem po pracowni.A mnie, gdy tylko przestawał mówić, przypominało się, że dotykał tamtej i że na nią patrzył, i że ona musiała o tym nieraz myśleć podczas jego pobytu w szpitalu, a także podczas rozmowy ze mną, i ciągle były we mnie słowa: no, ale.No ale robiłeś to z nią i.Właściwie co dalej? To „i”, zawieszone w powietrzu, czekało nieustannie dopełnienia.Chwilami mogło się nawet zdawać, że chcę tylko dodać: ze mną.No ale robiłeś to z nią i ze mną.Powoli jednak zaczynał prześwitywać nieco inny ciąg dalszy, jakby po tym „i” miało nastąpić: ja coś takiego jeszcze.No ale robiłeś to z nią i ja coś takiego jeszcze.Obróciwszy wtedy bodaj głowę, Diego byłby może dostrzegł między nami to „i” milczące i zaczajone.Ale Diego tylko chodził i mówił, że towarzysze się nie załamują, wprost przeciwnie, są pewni zwycięstwa, a on nie może tak siedzieć.Więc to głodne „i” zostało jak zawieszony w powietrzu pająk, który na coś czeka.Po kilku dniach napasłam sobie tego pająka i to właśnie był mój numer.Znajomy aktor zatelefonował do mnie koło drugiej nad ranem i zwierzył się, że jest cokolwiek urżnięty, lecz o niczym nie marzy prócz tego, by pozostałą część nocy spędzić ze mną.Koniecznie dziś i koniecznie ze mną.Nigdy nie zdarzyło mu się nic takiego, ale on ma w sobie teraz obłąkanego potwora, prosi, żebym przyszła, bo jest mną opętany, coś w tym rodzaju bełkotał.Jakbym na to tylko czekała! Szepnęłam w słuchawkę: – Mój Spodku z oślimi uszami.– Grał kiedyś Spodka ze „Snu nocy letniej”.– Mój Spodku, masz jeszcze coś do picia? – Miał.– Leż tam spokojnie przez kwadrans.– I po kwadransie byłam u niego, trochę jako Tytania, trochę jako zwyczajna prostytutka.W smaku okazała się ta miłość podobna do sieczki, oścista, jałowa i raczej dla zwierząt.Kto wie, czy byłabym się na nią złakomiła, gdyby Diego, chodząc wtedy po pracowni i nie zdobywając się nawet na obrócenie głowy, mówiąc tylko, jak to on nie może siedzieć, nie był mi dał odczuć, że mówi to w pewnym sensie przeciwko mnie.Ale Diego połknął wtedy po raz pierwszy swój kij.Nie umiem określić, kiedy zaczęło mi się psuć z Diegiem, bo zaczęło się psuć, nim zdążyło dojrzeć, a przecież później dojrzało, lecz już z bakcylem w środku.Otóż nie wiem, kiedy właściwie zalągł się ten bakcyl.Zauważyłam w pewnej chwili, że staję się dla Diega jak gdyby kimś innym, kimś bez ukrytych, jemu tylko wiadomych znaczeń, które mi poprzednio przypisał i w których szukał tajemniczego sensu życia.Ta zmiana dokonała się bodaj owego wieczoru, gdy wrócił z komitetu, lub może później, gdy nieoczekiwanie przystąpił do pracy nad nowym obrazem.Przez kilkanaście dni był całkowicie pochłonięty malowaniem i zdawało mi się, że odnalazł swój talent.Nie musiałam już pozować, modele okazały się w ogóle zbyteczne.Szkiców tym razem nie sporządzał, rzucił zarys kompozycji wprost na płótno: tłum wzniesionych rąk, w istocie same ręce, wyglądało to surowo i groźnie.Zapytałam, co maluje.Odpowiedział jakby trochę półgębkiem, z wyczuwalnym pogłosem nieufności i dystansu: – Zwyciężymy.– Nie zrozumiałam go
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL