[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.WeŸmiemy na tropicieli dwóch spoœród Ma³ychLudzików, którzy ¿yj¹ w d¿ungli nieco dalej z biegiem rzeki.***Wódz przyby³ na przystañ o œwicie, kiedy zabieraliœmy siê do odp³yniêcia.By³ wotoczeniu oœmiu wojowników, którzy natychmiast od³o¿yli ³uki i weszli do wody,by pomóc odci¹gn¹æ pirogi od brzegu.- ¯egnaj, Wielki Wodzu! - rzek³em do niego z pok³adu ³odzi.Kiedy tak patrzy³emna niego, monumentalnych rozmiarów, wprawiaj¹cego swoim ciê¿arem w dr¿enie ca³emolo, ogarnê³o mnie przeczucie, ¿e byæ mo¿e odchodzê na d³u¿ej, ni¿zamierza³em.- Uwa¿aj na wszystko, dobrze, Wielki Wodzu? Powierzamy ci nasz dom.- Tak, tak! Ty uwa¿aæ M'Bumba.- Ale¿ tak, ale¿ tak! - krzykn¹³ Paulo, najwyraŸniej zaniepokojony, ¿e szykujesiê nowa ceremonia.- Bêdziemy uwa¿aæ.Obiecujê.Wojownicy wypchnêli pirogi na otwart¹ wodê.Przez chwilê p³ynêliœmy z pr¹dem.Niebo by³o ciemnoniebieskie, zapowiada³ siê piêkny dzieñ; ch³odny i cichy.Wodaby³a g³adka i ca³kowicie spokojna.Oddalaliœmy siê.Stoj¹cy na przystani gigantyczny Wielki Wódz macha³ nam rêk¹ iœmiej¹c siê pokazywa³ na swój zegarek.Paulo zapuœci³ silnik.Czêœæ drugaOd trzech kwadransów sta³em na dziobie pirogi, przed ³adunkiem, obserwuj¹cbrzegi i odczuwaj¹c coœ jakby pocz¹tek niepokoju.Od kilku dni p³ynêliœmy wgórê rzeki Sangha, szerokoœci oko³o trzydziestu metrów, której wody o zachodzies³oñca przybiera³y kolor ciemnej butelkowej zieleni.Przez pewien czasp³ynêliœmy przez nieprzyjemn¹ strefê mokrade³, pe³n¹ meandrów i ³ach.Tutajbrzegi by³y ju¿ g³adkie i za nimi rozci¹ga³a siê ¿Ã³³ta sucha sawanna, na którejtu i ówdzie widaæ by³o drzewa.Zachodz¹ce s³oñce oœwietla³o tê rozleg³¹ nizinêognistymi blaskami.- Tam, Paulo! Tam, na tym cypelku!Z brzegu wchodzi³ w wodê dziesiêciometrowy przyl¹dek.Mo¿na by³o dostrzeczakole otoczone go³¹ ziemi¹, stanowi¹ce naturaln¹ przystañ dla naszych piróg.Paulo dostrzeg³ ju¿ to miejsce i przesun¹³ ster.Trzy pirogi dop³ynê³y dobrzegu i wyci¹gnêliœmy je do po³owy.Wszyscy przecierpieliœmy ostatnie trzy dni.Powszechne by³o pragnienie komfortui odpoczynku, tote¿ ka¿dy, zaciskaj¹c zêby, ¿wawo zabra³ siê do przygotowaniaobozu.Najpierw rozpalone zosta³y ogniska na kuchniê.Ma³a, która wraz zestanowiskiem intendenta zyska³a nowy autorytet, nieustannie pokrzykiwa³a naTatave cienkim i donoœnym g³osem, zirytowana, ¿e ch³opak nie rusza siêdostatecznie szybko.Pomstuj¹c bezustannie, oœwietlona p³omieniami ognisk,krz¹ta³a siê nad kot³ami.Tatave, który znosi³ jej rzeczy z pirogi, zatacza³siê pod ciê¿arem ³adunku i widaæ by³o tylko jego nogi przebieraj¹ce pod stosempaczek.Ma³e Ludziki, nasi dwaj tropiciele, czyœcili okolicê wielkiej sosny rosn¹cejnieca³e dwadzieœcia metrów od brzegu, szykuj¹c miejsce na obozowisko.Biegaj¹cjak krasnale na swoich krótkich nó¿kach odci¹gali wielkie martwe ga³êzie iha³asowali, by wypêdziæ z okolicy wszelkie ¿ywe stworzenia.Przez ten czas Montaignes, Paulo i ja bez s³owa podzieliliœmy miêdzy siebieroz³adunek.Siedz¹cy w pirodze intelektualista podawa³ nam dziesi¹tki kufrów,worków i innych przedmiotów, które nosiliœmy pod wielkie drzewa.Odleg³oœæ nieby³a du¿a, ale to chodzenie tam i z powrotem szybko zamieni³o siê w mêkê.By³emzlany potem i ¿ar³y mnie komary, brakowa³o mi si³.Ci¹gle natyka³em siê naPaula, zgiêtego pod ciê¿arem, poc¹cego siê i mamrocz¹cego przekleñstwa.Ostatnie trzy dni kosztowa³y nas sporo fizycznego wysi³ku i zaczynaliœmyporz¹dnie odczuwaæ zmêczenie.Po zakoñczeniu przenoszenia rzeczy Paulo wezwa³ Ma³e Ludziki i pos³a³ je nadrzewo, by rozpiê³y wielk¹ moskitierê.Dla Montaignes'a i dla mnie by³ towyœcig z zapadaj¹c¹ noc¹.Trzeba by³o wokó³ obozu rozmieœciæ piêæ reflektorów,pozawieszaæ girlandy ¿arówek, rozwin¹æ dziesi¹tki metrów kabla, wszystko topod³¹czyæ i doprowadziæ pr¹d z generatora, który zosta³ na pirodze.Silnikzapali³ natychmiast, kolejno rozœwietlaj¹c reflektory.Moskitiera b³yszcza³apoœrodku tego krêgu œwiat³a jak wielki namiot z bia³ego tiulu.Nasze sylwetkirzuca³y fantastyczne cienie.Nie bêdziemy musieli jeœæ po omacku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL