[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pomimow³asnego braku powagi ani na chwilê nie zw¹tpi³am, ¿e rzeczywiœciepodziêkowa³am wys³annikom œmierci.I, co przedziwne, poczu³am siê przez nichchroniona.– Kim jesteœcie? – Skierowa³am pytanie do m³odszego mê¿czyzny.Jednym zwinnym,g³adkim ruchem poderwa³ siê na nogi.– Jestem Jose Louis Cortez, przyjaciele mówi¹ na mnie Joe – powiedzia³,wyci¹gn¹³ rejcê i uœcisn¹³ mi d³oñ.– A to mój przyjaciel GumersindoEvans-Pritchard.Obawiaj¹c siê, ¿e zacznê siê g³oœno œmiaæ z tego imienia, przegryz³am wargi izaczê³am siê drapaæ w wyimaginowane uk¹szenie na kolanie.– To chyba pch³a – powiedzia³am, przenosz¹c wzrok z jednego na drugiego.Obajodwzajemnili moje spojrzenie, nie pozwalaj¹c mi wyœmiewaæ siê z nich.Na ichtwarzach malowa³a siê taka powaga, ¿e œmiech zamar³ mi na ustach.Gumersindo Evans-Pritchard wyci¹gn¹³ d³oñ po moj¹ – wisz¹c¹ bezw³adnie u mojegoboku – i potrz¹sn¹³ ni¹ energicznie.~ Jestem zachwycony, ¿e mogê ciê poznaæ – powiedzia³ doskona³ym angielskim z^centem brytyjskiej wy¿szej klasy œredniej.– Przez chwilê wy dawa³o mi siê, ¿ejesteœ jedn¹ z tych zarozumia³ych cipek.Jednoczeœnie wytrzeszczy³am oczy i rozdziawi³am buziê.Chocia¿ uzna³am, ¿e jegos³owa mia³y byæ komplementem, a nie zniewag¹, mój szok by³ tak silny, ¿e przezjakiœ czas sta³am jak sparali¿owana.Nie by³am pruderyjna – w odpowiednichokolicznoœciach potrafi³am kl¹æ gorzej od innych – ale w s³owie cipka by³o coœtak straszliwie obraŸliwego, ¿e a¿ odjê³o mi mowê.Joe poœpieszy³ mi z pomoc¹.Przeprosi³ za przyjaciela t³umacz¹c, ¿e Gumersin-dojest ekstremalnym obrazoburc¹.Zanim jednak zd¹¿y³am powiedzieæ, ¿e Gumer-sindougodzi³ w moje poczucie przyzwoitoœci, Joe doda³, ¿e pêd Gumersindo do tego,¿eby szargaæ wszelkie œwiêtoœci, zwi¹zany jest z faktem, i¿ jego nazwisko brzmiEvans-Pritchard.– Nie powinno to nikogo dziwiæ – zauwa¿y³ Joe.– Jego ojciec by³ Anglikiem,który jeszcze przed narodzinami Gumersindo porzuci³ jego matkê, Indiankê zplemienia Jalisco.– Evans-Pritchard? – powtórzy³am ostro¿nie, po czym odwróci³am siê doGumersindo i spyta³am go, czy nie ma nic przeciwko temu, by Joe pokazywa³ obcejosobie jego rodzinnego trupa w szafie.– Nie ma ¿adnych trupów w szafie – Joe odpowiedzia³ za przyjaciela.– A wiesz,dlaczego? – Utkwi³ we mnie spojrzenie swych b³yszcz¹cych, ciemnych oczu, którenie by³y ani br¹zowe ani czarne, lecz mia³y kolor dojrza³ych wiœni.Bezradnie pokrêci³am g³ow¹.Moj¹ uwagê ca³kowicie przykuwa³o jego intensywnespojrzenie.Jedno oko zdawa³o siê œmiaæ ze mnie, drugie by³o œmiertelniepowa¿ne, z³owró¿bne i groŸne.– Dlatego, ¿e to co ty nazywasz trupami w szafie, jest Ÿród³em si³y Gumersindo– ci¹gn¹³ Joe.– Wiesz, ¿e jego ojciec jest teraz s³ynnym angielskimantropologiem? Gumersindo go nienawidzi.Gumersindo niemal niezauwa¿alnie pokiwa³ g³ow¹, jakby by³ dumny ze swejnienawiœci.Nie mog³am uwierzyæ we w³asne szczêœcie.Mówili nie o kim innym, jak tylko oE.E.Evansie-Pritchardzie, jednym z najs³ynniejszych antropologów dwudziestegowieku.I w³aœnie w tym semestrze na UCLA * studiowa³am pracê na temat historiiantropologii spo³ecznej i o najbardziej znacz¹cym rzeczniku w tej dziedzinie.Ale bomba! Musia³am siê hamowaæ, ¿eby nie zacz¹æ krzyczeæ i skakaæ z radoœci.Natrafiæ na tak okropn¹ tajemnicê! Wybitny antropolog uwiód³ i porzuci³Indiankê.Ani trochê mnie nie niepokoi³o to, ¿e Evans-Pritchard nie prowadzi³¿adnych badañ w Meksyku – znany by³ g³Ã³wnie ze swych badañ w Afryce — by³ambowiem pewna, ¿e dowiem siê, i¿ podczas jednego ze swych pobytów w StanachZjednoczonych pojecha³ do Meksyku.Mia³am na to ¿ywy dowód.Uœmiechaj¹c siê s³odko spojrza³am na Gumersindo i obieca³am sobie w duchu, ¿ebez jego zezwolenia niczego nie ujawniê.No, mo¿e wspomnê coœ tylko jednemu zmoich profesorów.W koñcu nie codziennie dociera siê do takich informacji.* Uniwersytet Kalifornijski w Los AngelesW g³owie a¿ mi siê krêci³o od ró¿nych mo¿liwoœci.Mo¿e krótki wyk³ad dla paruwybranych studentów w domu jednego z moich profesorów.W wyobraŸni ju¿ wybra³amprofesora.Nieszczególnie go lubi³am, ale docenia³am jego doœæ dziecinne próbyimponowania studentom.Co jakiœ czas spotykaliœmy siê u niego w domu.Za ka¿dymrazem, kiedy tam by³am, odkrywa³am na jego biurku liœcik, niby to zostawionyprzypadkiem, od s³ynnego antropologa, Claude'a Levi-Starussa.– Nie przedstawi³aœ siê nam – powiedzia³ grzecznie Joe, lekko ci¹gn¹c mójrêkaw.– Carmen Gebauer – powiedzia³am bez wahania, podaj¹c imiê i nazwisko kole¿ankiz dzieciñstwa.Aby z³agodziæ nieco dyskomfort i wyrzuty sumienia wywo³ane tym,¿e znowu sk³ama³am z tak¹ ³atwoœci¹, spyta³am Joego, czy pochodzi z Argentyny.Widz¹c jego zaintrygowan¹ minê, czym prêdzej doda³am, ¿e ma argentyñsk¹modulacjê g³osu.– Chocia¿ nie wygl¹dasz na Argentyñczyka – zauwa¿y³am.– Jestem Meksykaninem – powiedzia³.– A s¹dz¹c po twoim akcencie, to wychowa³aœsiê albo na Kubie, albo w Wenezueli.Nie mia³am ochoty kontynuowaæ tej linii rozmowy, wiêc szybko zmieni³am w¹tek.– Wiesz, jak wróciæ na szlak? – spyta³am, nagle zaniepokojona, ¿e znajomi bêd¹siê o mnie martwiæ.– Nie, nie wiem – wyzna³ Joe z dzieciêc¹ szczeroœci¹.– Ale GumersindoEvans-Pritchard wie.Gumersindo poprowadzi³ mnie przez zaroœla, œcie¿k¹ prowadz¹c¹ drugim zboczemgóry.Nied³ugo potem us³yszeliœmy g³osy moich znajomych i szczekanie ich psa.Poczu³am ogromn¹ ulgê, lecz jednoczeœnie by³am rozczarowana i zaintrygowanatym, ¿e ¿aden z mê¿czyzn nie próbowa³ dowiedzieæ siê, jak mo¿na siê ze mn¹skontaktowaæ.-Na pewno jeszcze siê spotkamy – powiedzia³ od niechcenia Joe, ¿egnaj¹c siê zemn¹.Gumersindo Evans-Pritchard zadziwi³ mnie, z galanteri¹ ca³uj¹c mnie w rêkê.Zrobi³ to tak naturalnie i z takim wdziêkiem, ¿e nawet mi nie przysz³o dog³owy, ¿eby siê rozeœmiaæ.– Ma to w genach – wyjaœni³ Joe.– Chocia¿ jest tylko w po³owie Anglikiem, tojego wytwornoœæ jest bez zarzutu.To prawdziwy d¿entelmen!Bez s³owa, czy spojrzenia, obaj zniknêli we mgle.Bardzo w¹tpi³am, czy jeszczekiedykolwiek ich zobaczê.Ogarniêta wyrzutami sumienia spowodowanymi tym, ¿ePoda³am im nieprawdziwe nazwisko, ju¿ mia³am za nimi pobiec, kiedy pies moichznajomych niemal powali³ mnie na ziemiê, gdy na mnie skoczy³, usi³uj¹c polizaæmnie po twarzy.VIZ os³upieniem gapi³am siê na mówcê.W trzyczêœciowym garniturze, z krótkimi,Nêconymi w³osami i g³adko ogolon¹ twarz¹, Joe Cortez wygl¹da³ jak ktoœ 2 mnejepoki poœród t³umu d³ugow³osych, brodatych studentów obwieszonych koralikarni i w niedba³ych strojach, zgromadzonych w jednej z ogromnych salwyk³adowych na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles.Poœpiesznie wœliznê³am siê na puste miejsce w tylnym rzêdzie zapchanegoaudytorium, miejsce zajête dla mnie przez kole¿ankê, z któr¹ wêdrowa³am pogórach Santa Susana.– Kto to taki? – spyta³am j¹.Z niedowierzaniem krêc¹c g³ow¹ spojrza³a na mnie niecierpliwie, po czymnagryzmoli³a na kartce Carlos Castaneda.– A kto to, kurka wodna, jest ten Carlos Castaneda? – spyta³am, chichocz¹c mimwoli.– Da³am ci jego ksi¹¿kê – syknê³a, po czym doda³a, ¿e to znany antropolog,który prowadzi³ zakrojone na szerok¹ skalê badania w Meksyku.Ju¿ mia³am wyznaæ kole¿ance, ¿e naszym goœciem jest ten sam mê¿czyzna, któregopozna³am w górach tego dnia, kiedy zab³¹dzi³am, lecz z jakiegoœ wa¿nego powodu,nic nie powiedzia³am
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL