[ Pobierz całość w formacie PDF ]
."powiedzia³am mu o Wenezueli, o rodzicach, swoim dzieciñstwie,niepokoju, ¿yciu Pozbawionym znaczenia.Mówi³am o rzeczach, do których nieprzyzna³abym siê na-w«t sarna przed sob¹.~ Od zesz³ego roku studiujê antropologiê.I naprawdê nie wiem, po co –powie"^a³am.Zaczyna³am siê lekko niepokoiæ tymi wyznaniami.Niespokojniewierci³am'S na ³awce, ale nie mog³am siê powstrzymaæ, ¿eby nie dodaæ: – Dwa przedmioty,"p^e mnie najbardziej interesuj¹ to literatura hiszpañska i niemiecka.Studiana wya*e antropologii przecz¹ wszystkiemu, co wiem o sobie.F"– Ten szczegó³ bardzo mnie intryguje – powiedzia³.– Teraz nie mogê goroztrz¹saæ, ale wygl¹da na to, ¿e zosta³em tu przys³any po to, ¿ebyœ mnieznalaz³a, albo vice versa.– Co to wszystko znaczy? – spyta³am, po czym zarumieni³am siê uœwiadamiaj¹csobie, ¿e wszystko interpretujê przez pryzmat swojej kobiecoœci.Sprawia³ wra¿enie ca³kowicie œwiadomego stanu mojego umys³u.Wzi¹³ moj¹d³oñ iprzycisn¹³ j¹ sobie do serca.– Me gustas, nibelunga! – wykrzykn¹³ dramatycznym tonem, po czym przet³umaczy³te s³owa na angielski: Bardzo mnie poci¹gasz, Nibelungu! – Rzuci³ mi spojrzenielatynoskiego kochanka, po czym zaniós³ siê ochryp³ym œmiechem.– Jesteœprzekonana, ¿e prêdzej czy póŸniej bêdê musia³ ci to powiedzieæ, wiêc równiedobrze mogê to wyznaæ teraz.Zamiast siê rozz³oœciæ za to, ¿e mi dokucza, rozeœmia³am siê; jego poczuciehumoru sprawi³o mi ogromn¹ przyjemnoœæ.Jedynym Nibelungiem, jakiego zna³am,by³ ten z niemieckiej mitologii mojego ojca.Zygfryd i Nibelungi.O ilepamiêta³am, by³y to zaczarowane skrzaty mieszkaj¹ce pod ziemi¹.– Nazywasz mnie skrzatem? – spyta³am ¿artobliwie.– Broñ Bo¿e! – zaprotestowa³.– Nazywam ciê niemieck¹ mityczn¹ istot¹.Wkrótce potem, jakby to by³a jedyna rzecz, jak¹ mogliœmy zrobiæ, pojechaliœmy wgóry Santa Susana, w miejsce, gdzie siê spotkaliœmy.¯adne z nas nie odezwa³osiê ani s³owem, kiedy usiedliœmy na klifie nad indiañskim cmentarzyskiem.Siedzieliœmy tak, po³¹czeni poczuciem wspólnoty, niepomni tego, ¿e popo³udnieprzemienia siê w noc.VIIJoe Cortez zaparkowa³ swoj¹ furgonetkê u stóp wzgórza.Obszed³ wóz doko³a, ¿ebyotworzyæ mi drzwi i szarmancko pomóg³ mi wysi¹œæ.Ul¿y³o mi, ¿e w koñcu siêzatrzymaliœmy, chocia¿ nie wiem, dlaczego to zrobiliœmy.Znajdowaliœmy siê nakompletnym odludziu.Jechaliœmy od wczesnego rana.Skwar, p³aska pustynia,niemi³osierne s³oñce i kurz na drodze sta³y siê teraz jedynie niewyraŸnymwspomnieniem, kiedy wdycha³am zimne, gêste nocne powietrze.O¿ywione wiatrem powietrze porusza³o siê wokó³ nas jak coœ namacalnego, ¿ywego.Na niebie nie by³o ksiê¿yca.Gwiazdy, niewiarygodnie liczne i jasne, zdawa³ysiê tylko potêgowaæ nasz¹ izolacjê.Pod tym przepychem rozci¹ga³y siê wokó³ naswzgórza i pustyni¹ ledwo widoczne, pe³ne cieni i szemrz¹cych dŸwiêków.Próbowa³am zorientowaæ siê w kierunku, patrz¹c w niebo, ale nie umia³amrozpoznaæ konstelacji.– Stoimy twarz¹ na wschód – szepn¹³ Joe Cortez, jakbym g³oœno o tospyta³a-Nastêpnie z wielk¹ cierpliwoœci¹ próbowa³ mnie nauczyæ g³Ã³wnychkonstelacji na letnim niebie.Pamiêta³am tylko gwiazdê Wegê, bo nazwa takojarzy³a mi siê z siedemnastowiecznym hiszpañskim pisarzem, Lope de Vega.Kiedy tak siedzieliœmy w milczeniu na dachu jego furgonetki, patrz¹c na niebo,wróci³am myœlami do wydarzeñ towarzysz¹cych nam w podró¿y.Niespe³na dwadzieœcia cztery godziny temu, kiedy jedliœmy w japoñskiejrestauracji w centrum Los Angeles, ni z tego, ni z owego spyta³ mnie, czy niechcia³abym na parê dni pojechaæ z nim do Sonory.– Bardzo bym chcia³a – odpar³am impulsywnie.– Semestr siê skoñczy³.Jestemwolna.Kiedy planujesz wyjazd?– Dziœ wieczorem! – powiedzia³.– Prawdê mówi¹c zaraz po tym jak zjemy.Rozeœmia³am siê pewna, ¿e jego zaproszenie by³o ¿artem.– Nie mogê wyjechaæ tak nagle – zauwa¿y³am.– Mo¿e jutro?-Dzisiaj.– Upar³ siê.Potem uj¹³ moj¹d³oñ i uœcisn¹³ j¹ oficjalnie.Dopierokiedy dostrzeg³am zachwyt i weso³y b³ysk w jego oczach uœwiadomi³am sobie, ¿enie ¿egna siê ze mn¹, tylko pieczêtuje moj¹ zgodê.– Kiedy podejmuje siê decyzjê, nale¿y natychmiast zacz¹æ dzia³aæ – oznajmi³, ajego s³owa zawis³y przede mn¹ w powietrzu.Oboje gapiliœmy siê na nie, jakbyœmyrzeczywiœcie widzieli ich wielkoœæ i kszta³t.Kiwnê³am g³ow¹, ledwo œwiadoma tego, ¿e podjê³am decyzjê.Przede mn¹ pojawi³asiê szansa, czekaj¹ca, nieuchronna.Nie musia³am robiæ nic, ¿eby j¹sprowokowaæ.Nagle, ze wstrz¹saj¹c¹ wyrazistoœci¹ przypomnia³am sobie inn¹ podró¿ do Sonory,któr¹ odby³am rok wczeœniej.Moje cia³o zesztywnia³o ze strachu i szoku, kiedyw moim umyœle zaczê³y pojawiaæ siê oderwane od siebie obrazy.Wydarzenia, któremia³y miejsce w trakcie tej podró¿y tak ca³kowicie zosta³y wymazane z mojejœwiadomoœci, ¿e jeszcze chwilê temu jakby zupe³nie nie istnia³y.Teraz jednakstanê³y mi przed oczami tak wyraŸnie jak tego dnia, gdy to wszystko siêwydarzy³o.Dr¿¹c nie z zimna, lecz z nieokreœlonego lêku, odwróci³am siê twarz¹ do JoeCorteza i opowiedzia³am o tej podró¿y.Patrzy³ na mnie z dziwn¹ intensywnoœci¹.Jego oczy by³y niczym tunele, g³êbokie i nieprzejrzyœci ciemne, wch³ania³y mojeprzera¿enie.Ale sprawia³y te¿, ¿e obrazy z tamtej podró¿y zaczê³y siê cofaæ.Kiedy straci³y swoj¹ intensywnoœæ, w moim umyœle zosta³y tylko ju¿ banalne,puste myœli.W tej chwili uwa¿a³am, ¿e nie mogê wszystkiego opowiedzieæ JoeCortezo-wi, bo prawdziwa przygoda zawsze biegnie w³asnym torem i ¿e najbardziejniezapomniane, ekscytuj¹ce wydarzenia mojego ¿ycia zawsze przebiega³y bez¿adnej interwencji z mojej strony.– Jak mam do ciebie mówiæ? Joe Cortez czy Carlos Castaneda? – spyta³am zokropn¹ bezpoœrednioœci¹.Jego twarz miedzianej barwy skrzywi³a siê w uœmiechu.-Jestem twoim koleg¹ z dzieciñstwa.Daj mi imiê.Ja bêdê ciê nazywaæ Nibelung.Nie przychodzi³o mi do g³owy ¿adne odpowiednie imiê.– Czy twoje imiona rz¹dz¹ siê jak¹œ zasad¹? – spyta³am.– Có¿ – zaduma³ siê.– Joe Cortez to kucharz, ogrodnik, z³ota r¹czka, troskliwy1 refleksyjny mê¿czyzna.Carlos Castaneda to cz³owiek ze œwiata nauki, ale jegojesz-&B chyba nie pozna³aœ.– Spojrza³ na mnie bacznie i uœmiechn¹³ siê.Wuœmiechu tym yio coœ dziecinnego i intensywnie ufnego.Postanowi³am, ¿e bêdê na niego mówiæ “Joe Cortez".Tê noc spêdziliœmy – w osobnych pokojach – w motelu w Yumie w stanie Arizona.Po wyjeŸdzie z Los Angeles przez ca³¹ d³ug¹ podró¿ zamartwia³am siê na œmieræ,jak bêdziemy spali.Chwilami ba³am siê, ¿e rzuci siê na mnie jeszcze zanimdotrzemy do motelu.By³ w koñcu silnym, m³odym mê¿czyzn¹, a¿ nadto pewnymsiebie i energicznym.Nie martwi³abym siê tak, gdyby by³ Amerykaninem lubEuropejczykiem.On jednak by³ Latynosem i po prostu wiedzia³am, jakie s¹ jegoprzekonania.Przyjêcie jego propozycji spêdzenia razem kilku dni oznacza³o, ¿ezgodzê siê dzieliæ z nim ³Ã³¿ko.Jego troskliwoœæ i delikatnoœæ, jakie zachowa³ przez ca³¹ podró¿, doskonalepasowa³y do tego, czego siê po nim spodziewa³am: przygotowywa³ sobie grunt.By³o ju¿ póŸno, kiedy dojechaliœmy do motelu.Poszed³ do biura, ¿eby dowiedzieæsiê o pokoje.Ja zosta³am w samochodzie, wyobra¿aj¹c sobie jeden tragicznyscenariusz po drugim.By³am tak poch³oniêta tymi fantazjami, ¿e nie zauwa¿y³am, kiedy wróci³ z biura
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL