[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bardzo mi mi³o.Wacek podnosi g³owê.Widzi przed sob¹ niskiego, starszego mê¿czyznê o szarychjakby,wyblak³ych oczach.– Muszê siê st¹d wydostaæ – wo³a Kubicz pó³przytomnie.– Cicho.Niech pan tak nie krzyczy – uspokaja go nieznajomy.– Gotowi us³yszeæ.Onitego nie lubi¹.Wiem coœ o tym.Jeszcze mam œlady.– Gdzie ja jestem?– Czy to nie wszystko jedno? Niech siê pan uspokoi.Tu trzeba zimnej krwi.Aprzedewszystkim – nikomu siê nie sprzeciwiaæ! Nie mieæ w³asnego zdania, w³asnychpotrzeb.pragnieñ.Radzê te¿ zapomnieæ o w³asnych smutkach i radoœciach.Cieszyæ siêtrzeba wtedy,kiedy oni chc¹ abyœ siê cieszy³ – smuciæ i martwiæ tylko wtedy, gdy oniuwa¿aj¹.¿e masz kutemu powody.Inaczej zmieni¹ panu ¿ycie w piek³o.Nie radzê te¿ domagaæ siêreformpoprzez interwencjê u dyrekcji.Dyrekcja nie wprowadzi nawet zmianorganizacyjnych, bo tosprawa k³opotliwa i gro¿¹ca zarzutami ze strony zwierzchnictwa o ³amanieprzepisów.Nadewszystko jednak niech pan nie próbuje skar¿yæ siê na ni¿szy personel.Pielêgniarze blisko –lekarze i dyrektorzy daleko.Nie wolno siê skar¿yæ.Nie bêdzie zdrowo.Dlapoœladków.Jawiem dobrze.Ju¿ chyba ze dwadzieœcia lat siedzê.– Tu?!– Tu i nie tu.– To okropne!– Mo¿na siê przyzwyczaiæ.Cz³owiek do wszystkiego musi siê przyzwyczaiæ.Gdymniezamknêli, mia³em dwadzieœcia szeœæ lat.Pocz¹tkowo myœla³em, ¿e nie wytrzymam,¿e161naprawdê zwariujê.Ale nie.Zacz¹³em siê przyzwyczajaæ – raz by³o lepiej, razgorzej.Jakby³o lepiej to cz³owiek liczy³, ¿e bêdzie jeszcze lepiej – mo¿e nawetzwolni¹.A potem by³oznów gorzej.A jak by³o gorzej, cz³owiek myœla³: trzeba siê cieszyæ jak jest,bo mo¿e byæjeszcze gorzej.Zreszt¹ gorzej nie mo¿e byæ zawsze, wiêc czeka³em, ¿eby by³olepiej.Potemznów by³o albo gorzej, albo i lepiej.Jak by³o gorzej, to.– A teraz nic siê nie zmieni³o? – przerywa Wacek potok wymowy nieznajomego.– Zmieni³o siê: kierownictwo, lekarze, pos³ugacze, dozorcy.Zamkniêto dawnychlekarzy,dozorców.– A pan?– Ja? Jak siedzê, tak siedzê.Takich jak ja nie wypuszczono.– Dlaczego?– Bo ja jestem Pierwszy Brat Œpi¹cy! – mówi nieznajomy zni¿aj¹c g³os do szeptu.– Có¿ to za Bracia Œpi¹cy?– To pan nie wie? A to ciekawe! Taki m³ody i nie wie!– A pan jest jednym z tych Braci?– Tak przypuszczaj¹ niektórzy.– A naprawdê?– Nie wiem.Ja ju¿ siê na wszystko zgadzam co chc¹.Tak najlepiej.Przynajmniej mamspokój!.W tej chwili do uszu Wacka dobiegaj¹ podniesione g³osy.Przez okr¹g³e okienko wdrzwiach widaæ czêœæ korytarza.Dwie kobiety w bia³ych kombinezonach prowadz¹ jakiegoœ cz³owieka z ogolon¹g³ow¹,ubranego w kropkowan¹ pi¿amê.– Proszê mnie natychmiast zaprowadziæ do naczelnego dyrektora – s³yszy Wacekznajomyg³os.Ogarnia go przera¿enie.Kobiety mijaj¹ w³aœnie drzwi, za którymi stoi, imo¿e dostrzectwarz prowadzonego cz³owieka.Rozpaczliwy okrzyk wyrywa mu siê z gard³a.– Ewa.Kobiety jednak nie zwracaj¹ na Wacka uwagi.– Chcê siê widzieæ z dyrektorem zak³adu – mówi Ewa spokojnie, lecz stanowczo.– Jeszcze czego? – œmiej¹ siê kobiety.– Jestem lekarzem.– Co z tego? Mamy tu ze trzystu lekarzy.Niektórzy nawet siedz¹ w separatkach.– Nie mo¿ecie mnie bezprawnie wiêziæ.Jestem zdrowa.– To siê zobaczy.Ka¿dy wariat tak mówi.– ¯¹dam natychmiastowej kontroli – podnosi g³oœ Ewa.– Mo¿esz sobie ¿¹daæ.Najpierw pójdziesz pod prysznic.– Nie pójdê.– Pójdziesz, koteczku, pójdziesz.Jeszcze podziêkujesz.– To bezprawie.– Prawo to my.A mo¿e chcesz spróbowaæ, jak smakuje nasze prawo?– Nie wa¿cie siê mnie uderzyæ – g³os dr¿y przera¿eniem.– Widocznie jednak trzeba bêdzie ciê nauczyæ pos³uszeñstwa – œmieje siê jedna zkobiet,otwieraj¹c jakieœ bia³e drzwi w g³êbi korytarza.Druga chwyta Ewê za rêce ici¹gnie dopomieszczenia.– Nie.Nie – wo³a rozpaczliwie dziewczyna.S³ychaæ szamotanie.Przez chwilê jeszcze widaæ, jak Ewa, unoszona w górê,wymachujegwa³townie nogami, wreszcie wszystkie trzy kobiety znikaj¹ w drzwiach.Krzyki nie ustaj¹ jednak.Wzmagaj¹ siê nawet, przenikaj¹c bez trudu przezniedomkniêtedrzwi.S³ychaæ trzask jakby rzemienia i jêki towarzysz¹ce zadawanym razom.Wacek poczyna waliæ piêœciami we drzwi i wo³aæ na ca³e gard³o.162– Ratunku! Lekarza! Ratunku! Bij¹!W tej chwili jakieœ rêce chwytaj¹ go za ramiona, przewracaj¹ na pod³ogê,zatykaj¹ usta.– Cicho.Cicho.Co pan wyprawia? – wo³a cz³owiek o wyblak³ych oczach.– Czy chcesz, ¿eby nas wszystkich wziêto pod prysznic? – dorzuca drugiwspó³towarzysz.Do uszu Wacka dochodzi z daleka szum wody, potem znów trzask uderzeñ, krzyki ib³agalny lament.W koñcu nastaje d³u¿sza chwila ciszy, któr¹ przerywa dopierog³os„opiekunek”.– No co? Starczy ci? Bêdziesz pos³uszna?Przez parê minut panuje spokój.Wacek wstaje z pod³ogi.Podchodzi do drzwi,któreniespodziewanie otwieraj¹ siê przed nim.Na progu stoi dwóch ludzi w bia³ychkombinezonach.– Pójdziesz z nami – zwracaj¹ siê do Wacka, któremu dreszcz przebiega pokrzy¿u.– Dok¹d? – pyta dr¿¹cym g³osem.– Nie twoja rzecz.Wyprowadzaj¹ go z pokoju.Id¹ wzd³u¿ korytarza.Bia³e drzwi s¹ coraz bli¿ej.Wacek wiejednak, ¿e ucieczka czy opór nie zdadz¹ siê na nic.Mijaj¹ jednak bia³e drzwi idochodz¹ doklatki schodowej.Wacek liczy odruchowo stopnie: jeden, dwa, trzy, cztery,piêæ, dziesiêæ.Znów d³ugi korytarz.Drzwi obite plastikiem imituj¹cym skórê.Za nimi niedu¿y,jasnooœwietlony pokój.Stolik, dwa fotele.Z jednego wstaje ³ysy, barczysty, trochêprzygarbionymê¿czyzna o twarzy starca.– Niech pan siada – wskazuje Wackowi fotel.Niech pan to w³o¿y na g³owê –podaje mupêkaty he³m.Kubicz bez s³owa wykonuje polecenie.– Kaza³em pana przyprowadziæ, gdy¿ jak wynika z wstêpnych badañ, nie jestwykluczone,¿e zasz³a tu jakaœ pomy³ka.Sk¹d siê pan znalaz³ w naszym oœrodku? Gdzie panzosta³zatrzymany?– Zabrano mnie z domu.Œciœlej – z gabinetu mojej ¿ony.– Ach, tak, prawda.Przypominam sobie.Gdzie pan pozna³ swoj¹ ¿onê? Ostrzegam,¿eodpowiedzi pañskie s¹ kontrolowane – barczysty mê¿czyzna wskazuje wzrokiem ma³epude³ko stoj¹ce na stole.– Od wyniku badañ zale¿y, czy zwolnimy pana, czy te¿skierujemydo sanatorium.No wiêc, gdzie pan pozna³ swoj¹ ¿onê?– Pod Krakowem.– W jakiej miejscowoœci?– Niestety nie znam tutejszych okolic.– Dobrze – mówi mê¿czyzna spogl¹daj¹c na aparat.– W jakich to by³ookolicznoœciach?– Spotka³em j¹ przypadkowo.Na terenie opuszczonym.Wœród ruin.Uwolni³em j¹ zr¹kjakichœ ludzi.– Ach, tak? To ciekawe.Sk¹d siê pan wzi¹³ wœród tych ruin?– Znalaz³em siê tam przypadkowo.– Przypadkowo? – starzec uœmiecha siê ironicznie.– Mo¿e wyrazi³em siê nieœciœle.Interesuj¹ mnie stare budowle.W³aœciwieprzyjecha³em,aby.– Czy wie pan, ¿e nie wolno w³Ã³czyæ siê po terenach opuszczonych? – przerywa mumê¿czyzna.– Nie wiedzia³em, ale spostrzeg³em tablicê i chcia³em zawróciæ.– Ach, tak.– mê¿czyzna ci¹gle siê uœmiecha.– Sk¹d pan przyjecha³?– Z Ameryki.– Z jakiego kraju?– Ze Stanów.– Dlaczego pan ci¹gle k³amie?163– Ale¿.– Mniejsza o to.Wiêc pan twierdzi, ¿e uwolni³ swoj¹ przysz³¹ ¿onê z r¹kjakichœ ludzi? Coto byli za ludzie?– Nie ulega w¹tpliwoœci, ¿e chorzy psychicznie.Nienormalni.– Sam jesteœ nienormalny – rzuca ze z³oœci¹ lekarz i naraz Wacek uœwiadamiasobie, ¿eprzed nim siedzi ów osobnik, który wraz z oligofreniczkami napastowa³ Ewêpierwszej nocy.– Widzê, ¿e mnie pan sobie przypomina – wybucha mê¿czyzna z³owrogim œmiechem.–Todobrze.To bardzo dobrze.Mo¿e to wp³ynie dodatnio na pañsk¹ pamiêæ.Kiedy panopuœci³Blue Stone?– Nigdy tam nie by³em.– Dlaczego pan k³amie?– Ale¿ nie k³amiê.Chyba stwierdza to pañski aparat.– Widzê, ¿e nie chce pan mówiæ prawdy i bêdê musia³ pana zatrzymaæ dlaobserwacji.Niech pan nie myœli, ¿e siê mszczê.Takie uczucie jest mi obce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL