[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pojedziemy na Queensway 88.Do hotelu Conrad Intercontinental.Dazu, ChinyPrzed tysi¹cem lat bogobojni artyœci rzeŸbili i malowali kamienne pos¹gi wgórach, jaskiniach i grotach wokó³ ma³ej wsi a nazwie Dazu.Dzisiaj Dazu liczyponad osiemset tysiêcy mieszkañców i jest metropoli¹, gdzie widzi siê zarównowie¿owce, starannie utrzymane tarasowate poletka ry¿owe, ma³e domki miêdzydrzewami, jak i wielkie rezydencje na rozleg³ych po³aciach sztucznieukszta³towanego terenu.Tutejszy klimat i ziemia sprzyjaj¹ ogrodnikom - tym zmiasta i tym z przedmieœæ - którzy wykorzystuj¹c metody pracy swoich przodków,potrafi¹ zebraæ do trzech plonów rocznie.Wiêzienna farma le¿a³a nieca³e osiem kilometrów od gigantycznego Œpi¹cegoBuddy, pos¹gu z Baodingshan.By³o to zbiorowisko baraków, szeroko rozrzuconych,po³¹czonych ze sob¹ chodnikami i ogrodzonych wysok¹ stalow¹ siatk¹, w którejrogach zbudowano podwy¿szenia na platformy obserwacyjne dla uzbrojonychstra¿ników.Prowadz¹c¹ do niej bit¹ drog¹ nie jeŸdzili ani turyœci, animieszkañcy Dazu.WiêŸniowie, którzy pracowali na rz¹dowych poletkach ry¿owych,nale¿¹cych do dalekiego Pekinu, chodzili do pracy pod stra¿¹ i nie utrzymywaliprawie ¿adnych kontaktów z miejscowymi.Chocia¿ warunki odbywania kary by³y napierwszy rzut oka doœæ lekkie, a œrodki bezpieczeñstwa ³agodne, Chiny nierozpieszcza³y tych, których ochrzci³y mianem przestêpców.Starzec by³ jednym z nielicznych, których zwolniono z porannych marszów i ¿pracy na polu.Dano mu nawet pewne przywileje, takie jak choæby cela -wygl¹da³a prawie jak zwyczajny pokój - któr¹ dzieli³ tylko z jednymwspó³wiêŸniem.Przestêpstwo pope³ni³ tak dawno temu, ¿e ani stra¿nicy, anizarz¹dca farmy, nie pamiêtali ju¿, co tak naprawdê zrobi³.Poniewa¿ tego niepamiêtali, nie mieli za co potêpiaæ go i nienawidziæ, tak samo jak nie mielipowodu, ¿eby siê go baæ czy karaæ i cieszyæ siê, ¿e sprawiedliwoœci dzieje siêzadoœæ.Dlatego czêsto traktowali go jak starego dziadka, zw³aszcza ¿enaprawdê by³ stary.Wstawili mu kuchenkê do celi, dawali ksi¹¿ki, gazety,o³Ã³wki i papier do pisania.Robili to nielegalnie, ale zarz¹dca farmy, by³ypu³kownik Ludowej Armii Wyzwoleñczej, o wszystkim wiedzia³ i przymyka³ na tooko.Dlatego starzec zaniepokoi³ siê, gdy tego dnia - wczesnym rankiem, jeszczeprzed œniadaniem - jego chiñski towarzysz niedoli nagle znikn¹³ i zast¹pi³ gomê¿czyzna du¿o m³odszy, w dodatku nie-Chiñczyk.Przyprowadzono go o œwicie iod tamtej pory nie ruszy³ siê z siennika.Po prostu le¿a³, prawie ca³y czas zzamkniêtymi oczami.A jeœli ju¿ je otwiera³, to tylko po to, ¿eby gapiæ siê wnie pomalowany sufit baraku.I w ogóle siê nie odzywa³.Nachmurzony starzec robi³ swoje, nie chc¹c, ¿eby to odstêpstwo od rutynyzaburzy³o utarty porz¹dek dnia.By³ wysoki i szczup³y, mo¿e trochê za chudy.Mia³ wyrazist¹, niegdyœ bardzo ³adn¹ twarz - teraz mocno pooran¹ zmarszczkami -zapadniête policzki i g³êboko osadzone oczy.Z oczu bi³a inteligencja, dlategorzadko kiedy podnosi³ wzrok.Tak by³o bezpieczniej.Tego ranka poszed³ jak zwykle do biura zarz¹dcy, gdzie pracowa³ jakokancelista, na obiad zaœ wróci³ do celi.Otworzy³ puszkê zachodniej soczewicy,podgrza³ j¹ i zasiad³ samotnie przy zbitym z desek stole.Nowy wiêzieñ - mia³ oko³o piêædziesiêciu lat - nie ruszy³ siê z bar³ogu.Wci¹¿mia³ zamkniête oczy.Mimo to emanowa³ z niego dziwny niepokój.Zdawa³o siê, ¿ejego silne, muskularne cia³o jest w ci¹g³ym ruchu.Nagle zerwa³ siê na równe nogi i -jakby p³yn¹³ w powietrzu - lekkim krokiempodszed³ do drzwi.Mia³ stalowoszare w³osy i policzki poroœniête siw¹szczecin¹.Otworzy³ drzwi i zajrza³ do s¹siedniej sali, o tej porze zupe³niepustej, poniewa¿ wiêŸniowie byli jeszcze w polu.Zamkn¹³ je i ponownie leg³ nasienniku, jakby w ogóle siê stamt¹d nie rusza³.Starzec obserwowa³ go z podziwem i ¿alem.On te¿ by³ kiedyœ sprawny fizycznie iwiedzia³, ¿e czasy te ju¿ nie wróc¹.- Pañski syn nie wierzy, ¿e pan ¿yje.Chce pana zobaczyæ.Starzec upuœci³ ³y¿kê.Ten nowy mówi³ ³agodnie i bardzo cicho, lecz niewiedzieæ czemu, on s³ysza³ go doskonale.Nowy spokojnie patrzy³ w sufit.Nieporusza³ nawet ustami.Co.co takiego?Niech pan je - odpar³ wspó³wiêzieñ.- Pañski syn chce, ¿eby wróci³ pan do domu.Mimo up³ywu lat David Thayer nie straci³ dawnych odruchów.Pochyli³ siê nadtalerzem i z ³y¿k¹ przy ustach spyta³:- Kim pan jest?- Wys³annikiem.Thayer wypi³ ³yk zupy.Dlaczego mam panu zaufaæ? Nieraz mnie podpuszczano.Robi¹ to, ilekroæ chc¹podwy¿szyæ mi wyrok.Bêd¹ mnie tu trzymali a¿ do œmierci.A potem powiedz¹, ¿enic takiego siê nie sta³o, ¿e nigdy nie istnia³em.Ostatnim podarkiem, jaki od pana dosta³, by³ pluszowy piesek z oklap³ymiuszami.Mia³ na imiê Paddy.Starzec poczu³, ¿e do oczu nap³ywaj¹ mu ³zy.Ale minê³o tyle ³at, tyle razy gook³amywano.Ten pies mia³ i nazwisko.Reilly - odrzek³ mê¿czyzna.Thayer od³o¿y³ powyginan¹ ³y¿kê.Przetar³ rêkawem twarz.Przez chwilê siedzia³nieruchomo.Nieznajomy milcza³.Thayer pochyli³ g³owê, zas³aniaj¹c usta przed wzrokiem ewentualnychobserwatorów.- Jak pan siê tu dosta³? I jak pan siê nazywa?Pieni¹dze czyni¹ cuda.Kapitan Chiavelli.Proszê mi mówiæ Dennis.Starzec zmusi³ siê do jedzenia.Chce pan trochê zupy?Potem.Proszê mi powiedzieæ, jaka jest sytuacja.Dalej nie domyœlaj¹ siê, kimpan jest?Niby sk¹d? Nie wiedzia³em, ¿e Maria ponownie wysz³a za m¹¿.Nie wiedzia³emnawet, czy ona i Sam ¿yj¹.Teraz ju¿ wiem, ¿e umar³a.To straszne.Jak siê pan tego dowiedzia³?W zesz³ym roku Sam by³ w Pekinie.Daj¹ mi tu gazetê i.Tak dobrze zna pan chiñski?Mandaryñski.Gdybym nie zna³, Waszyngton by mnie tu nie przys³a³.- Thayeruœmiechn¹³ siê s³abo.- A w ci¹gu szeœædziesiêciu lat nabra³em bieg³oœci.Znamte¿ wiele dialektów, zw³aszcza kantoñski.Tak, oczywiœcie, nie pomyœla³em.Przepraszam, panie doktorze.Kiedy przeczyta³em o wizycie Sama, w oczy rzuci³o mi siê jego nazwisko.SergeCastilla by³ moim najbli¿szym przyjacielem z Departamentu Stanu.Wiedzia³emte¿, ¿e pomaga³ w poszukiwaniach.Doda³em dwa do dwóch i wysz³o cztery.Przedewszystkim wiek prezydenta.Pasowa³ idealnie.W gazecie napisali, ¿e jegoojciec mia³ na imiê Serge, a matkaMaria.Po prostu musia³ byæ moim synem.Chiavelli pokrêci³ g³ow¹ tak leciutko, ¿e niemal niewidocznie.- Niekoniecznie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL