[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bannister nigdy nie by³ moimprzyjacielem.Udawa³ tylko, ¿e mnie lubi, to by³a taka jego poza.W istociegardzi³ mn¹.Gotów by³ uwierzyæ w najohydniejsze plotki.Po co gra³ komediê,udawa³ szacunek i przyjaŸñ? Na co liczy³ i w czym go zawiod³em?Nie wiedzia³em, co o tym myœleæ.By³em bardzo smutny i bardzo znu¿ony.Podwieczór postanowi³em wyjœæ, ¿eby poprawiæ sobie humor.W³Ã³czy³em siê od knajpydo knajpy, a¿ w koñcu, oczywiœcie, natkn¹³em siê na Bannistera.Uda³em, ¿e go nie widzê, i zmusi³em siê do s¹czenia lemoniady najwolniej jakpotrafiê.Podszed³ do mnie z niewiarygodnym bezwstydem.— To¿ to stary, poczciwy Stasio! Nie wygl¹dasz najlepiej.Tytanicznym wysi³kiem woli uda³o mi siê opanowaæ dr¿enie r¹k.Powieka skaka³ami nerwowo.Nienawidzê tych staræ, w których padaj¹ s³owa ciê¿kie,nieodwo³alne.Wreszcie uda³o mi siê powiedzieæ g³uchym g³osem:— Niepotrzebnie grasz komediê.Pewnie siê zastanowi³eœ i zmieni³eœ zdanie, aledla mnie to za póŸno.Nie chcê ciê znaæ ani z tob¹ mówiæ.Prawdê mówi¹c, jesteœmi wstrêtny i czujê do ciebie tylko nienawiœæ, powœci¹gan¹ przez odrazê.Pot wyst¹pi³ mi na czo³o po tej tyradzie.Ale mia³em to ju¿ za sob¹.Teraz niemo¿na siê by³o cofn¹æ.Bannister uœmiecha³ siê dziwnie.— Dobrze.Jak sobie ¿yczysz.Je¿eli o mnie chodzi, to wiedz, ¿e mi ciebie ¿al.To wszystko.¯egnaj.Odwróci³ siê na piêcie i wyszed³ z kawiarni.Zamówi³em podwójny koniak.Nastêpnej nocy zbudzi³ mnie dzwonek telefonu.„Je¿eli to Bannister — pomyœla³em — mo¿e mu przebaczê.”Odezwa³ siê jednak okropnie wulgarny g³os gdacz¹cej kobiety.— Siê masz! Tu Adelajda! Co s³ychaæ?— Adelajda? Nie znam pani.Jaki numer pani wykrêci³a?— Twój, skarbuœku, twój! Bo jesteœ mój skarbusiek, no nie? Co za szkoda, ¿e zciebie impotent!—.— Zatka³o ciê, co? Nie myœla³eœ, ¿e wiem o twoim kalectwie? Ja niejedno wiem,jak widzisz.Wiem nawet, jak mo¿esz odzyskaæ mêskoœæ.— Pani jest nienormalna! Pani nie wie, co mówi!— I to jak jeszcze wiem! A ty byœ chcia³, ¿eby ci powiedzieæ, co masz zrobiæ,no nie?— Niczego nie chcê.Pani jest nietrzeŸwa albo nienormalna.— Nie jesteœ grzeczny, skarbuœku.To nic, i tak ci poradzê.Chwytasz kutasakciukiem i palcem wskazuj¹cym, a potem.zgadnij, co dalej?— Nie mam ochoty zgadywaæ, jakie niedorzecznoœci jest pani w stanie wymyœliæ.— I odkrêcasz go sobie! Ze œrodka wylezie czarny, t³usty karaluch.To przezniego ci nie staje, skarbuœku.Potem przykrêcasz na powrót i znowu jesteœnormalnym facetem! Podziêkuj Adelajdzie!— Biedna kobieto, ¿al mi ciebie!— Ale¿ tak, ale¿ tak, pos³uchaj mojej rady, a mo¿e któregoœ dnia poœwintuszymytroszkê razem.Do widzenia, piêknisiu!Od³o¿y³a s³uchawkê.Tej nocy ju¿ nie zasn¹³em.W tym okresie pracowa³em w drukami.By³em czymœ w rodzaju korektora.Todrobiazgowa, wymagaj¹ca bezustannej uwagi praca.Pewnego wieczoru zadzwoni³szef.— Stanis³aw?— Tak, proszê pana.— Stanis³awie, pañska robota jest do niczego.Przykro mi, ¿e muszê topowiedzieæ, sam pan wie, ¿e zawsze mia³em dla pana wiele sympatii.D³u¿ejjednak naprawdê nie mogê przymykaæ oczu.Przekroczy³ pan granice.Nie p³acêpanu za robienie b³êdów, tylko za poprawianie tych, które ju¿ zosta³yzrobione!— Bardzo mi przykro, proszê pana.— Przykro panu!? To wszystko, co ma mi pan do powiedzenia?! A ja mam panu mo¿edaæ podwy¿kê?!— Nie wiem, co siê ze mn¹ dzieje.— Ale ja wiem, co siê z panem dzieje! Udawa³em, ¿e nie widzê prawdy, ale d³u¿ejtak nie mo¿na.Uprzedzano mnie, panie Stanis³awie, mówiono, ¿e jest panbezczelnym niedo³êg¹, zgorzknia³ym nieudacznikiem.Nie chcia³em wierzyæ.Aleteraz koniec! Nie chcê pana wiêcej widzieæ w drukami! Premii pan nie dostanie,bo te pieni¹dze i tak ledwo starcz¹ na poprawienie pañskich b³êdów.Niech siêpan cieszy, ¿e nie wyst¹piê o odszkodowanie!Z wra¿enia odjê³o mi mowê.Co go napad³o? Jak dot¹d, nigdy nie mia³em powoduskar¿yæ siê na szefa ani on na mnie.Czy¿bym siê tak zaniedba³ w pracy? Wstydnie pozwoli³ mi ruszaæ siê z domu przez ca³y nastêpny tydzieñ.A¿ wreszcie otrzyma³em ostateczny cios.— Halo! Pan Stanis³aw Lepsky?— Przy aparacie.— Witam szanownego pana.Nie spotkaliœmy siê nigdy, ale dobrze siê znamy, a wka¿dym razie ja wiem o panu wszystko.— Ach.A jakim cudem?— Wiem na przyk³ad o pañskim zwi¹zku z Simon¹ Flébisse.— Jest pan jej znajomym?— Niezupe³nie.Pañskie szczêœcie zreszt¹, bo inaczej musia³bym jej powiedzieæ,¿e w ka¿dy poniedzia³ek i pi¹tek przebywa pan od szóstej do dziewi¹tej z pewn¹Paulette Ludovic, w hotelu „de la Montagne”, o ile dobrze pamiêtam.Niechcia³by pan tego, prawda?Nagle zrozumia³em, ¿e mam do czynienia z szanta¿yst¹.Do tej chwili s¹dzi³em,¿e nieznajomy tylko przedstawia siê w tak oryginalny sposób.— Nic pan nie mówi? Biedna ma³a Simone bêdzie bardzo smutna, kiedy siê dowie owybrykach swego drogiego Stasia.Bo m³od¹ Paulette nie tylko pan ogl¹da,nieprawda¿? Mówi pan do niej i dotyka jej tak¿e.Czy mam siê wyra¿aæ jeszczejaœniej?Nie by³em w stanie wymówiæ s³owa.Kto to jest? Ktoœ z hotelu, czy jakiœ znajomyPaulette? Mia³a tê wadê, ¿e chlapa³a ozorem na lewo i prawo.Mê¿czyznazrozumia³ moje milczenie opacznie.— Mam opowiedzieæ dok³adnie? Jak pan sobie ¿yczy.Rozbiera j¹ pan, uk³ada na³Ã³¿ku i.— Doœæ! Czego pan chce? Pieniêdzy?— W³aœnie.Pieniêdzy.Och, niedu¿o, nie! Po prostu tyle, ¿ebym mia³ z czego¿yæ.¯ebym ja te¿ od czasu do czasu móg³ sobie zafundowaæ hotel.— Ile?— Sto tysiêcy franków.Starych franków, oczywiœcie.Nie staæ pana na wiêcej.By³ œwietnie zorientowany.— Gdzie i kiedy?— Brawo! Widzê, ¿e siê dogadamy.Na stacji metra Place des Fêtes jutro wpo³udnie.Niech pan czeka na górze, u wylotu ruchomych schodów.Podejdê dopana.Tylko bez ¿adnych sztuczek! Nie wysz³oby to panu na zdrowie.Tak piêknakobieta jak Simone nie zas³uguje na to, ¿eby j¹ unieszczêœliwiaæ.— Niech siê pan ju¿ nie wysila.Przyjdê na spotkanie.Rzeczywiœcie, mia³em sto tysiêcy franków do dyspozycji.Kiedy minê³a pierwszaz³oœæ, pomyœla³em, ¿e szanta¿ysta nie okaza³ siê zbyt zach³anny i ¿e w koñcusto tysiêcy franków, na Boga, sto tysiêcy to nie taka piekielna suma!Nazajutrz o umówionej godzinie by³em na stacji metra Place des Fêtes.Czeka³emdo drugiej, wreszcie zrezygnowa³em.Nikt siê nie zjawi³, nie zauwa¿y³em nikogopodejrzanego w t³umie przewalaj¹cym siê w godzinach szczytu.Nie muszê chybadodawaæ, ¿e by³em w paskudnym humorze.Oko³o szóstej wieczorem zadzwoni³ telefon.— Halo! Doskonale, by³ pan punktualny!— S³uchaj no pan — wybuchn¹³em — mam co innego do roboty, ni¿ traciæ czas nastacjach metra.Je¿eli chce pan pieniêdzy, niech siê pan po nie pofatyguje! Amo¿e je panu przynieœæ do domu?Mój rozmówca zaœmia³ siê nikczemnie.— Hê, hê, to nie by³oby takie g³upie! Wolê jednak, ¿eby pan dostarczy³ gotówkêw miejscu spokojnym i uczêszczanym,— Do rzeczy, do rzeczy!— Jutro, na Buttes—Chaumont, punktualnie o piêtnastej.Niech pan przyp³yniestatkiem, który kursuje na wysepkê.— Tylko ¿ebym nie musia³ czekaæ.Bêdê na pewno.Nazajutrz, jak poprzedniego dnia, nikt siê nie zjawi³.Szala³em z wœciek³oœci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL