[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Czy wrócimy przed świtem? – chciałem wiedzieć.Ryps! Polonez wjechał w dziurę.Podskoczyliśmy wszyscy.Trup najwyżej.– Nie wrócimy.Bardzo w to wątpię.Najchętniej zatrzymałbym się gdzieś i poczekał do świtu.– Wawryk zerknął na mnie przez ramię.– Cichy dom to miejsce, które lepiej odwiedzić za dnia.W dzień też powinniśmy go pochować.Ale to nie jest daleko.Nie wjedziesz, będzie trzeba iść.To akurat wiedziałem.– Czemu akurat tam? – zapytał Skóra.– Bo tam spotkałem go po raz pierwszy.Oczywiście, nie wierzyłem, że jest aniołem.Dom wtedy był zamieszkany.Teraz to pewno ruina.To było – policzył w myślach – prawie cztery lata temu.Chodziłem uczyć pewną dziewczynę.Najpierw, to śmieszne, myślałem, że jest kochankiem jej matki.A potem, co tu dużo mówić, zobaczyłem te skrzydła.To było już jak ta dziewczyna umarła.– Co jej się stało?– Narkotyki – rzekł melancholijnie.– Młoda i zdolna, znałem ją ze szkoły.Weszła w straszne gówno i razem z matką ją wyciągaliśmy.Siedziała w ośrodku, a potem matka trzymała ją w domu.Nie było siły, gdyby tylko uwolniła ją spod klucza, dziewczyna zaraz poszłaby się naćpać.Z heroiną nie ma żartów.– Skąd wiesz? – zapytał ironicznie Skóra.Wawryk nie zrozumiał dowcipu.– Wiem, bo wypięła sobie kolczyk, rozprostowała i nim otworzyła zamek.Nawet nikt nie wiedział, że wyszła, dopiero rano się okazało.Przy śniadaniu.Ja się na tym nie znam, ale terapeuta powiedział, że głód po heroinie jest gorszy niż łamanie kości.A z głową też niedobrze.Powiesiła się – powtórzył.– Wtedy zobaczyłeś anioła?– Pytasz, czemu mnie ściga – ciągnął.– Poszedłem po pogrzebie odwiedzić jej matkę.I gdy wychodziłem, szedł za mną, ja szybciej, on szybciej.Cudem uciekłem.Więcej tam nie wróciłem, ale rozmawiałem z matką, z Julitą, przez telefon.Raz w tygodniu.I myślę – otarł czoło, wokół panowała ciemność – że to dlatego, że zawiedliśmy.Ja, terapeuci, ona.Dlatego dziewczyna umarła.W jego głosie brzmiał strach.– Julita zmarła miesiąc temu.Widziałem ją w szpitalu.Nie poznałem, poszedłem szukać innego łóżka i usłyszałem syk, jakby powietrze skądś uchodziło.Nie mogła mówić, tylko syczeć.Wyglądała jak szkielet z wielkimi oczami.Posiedziałem przy niej.Niedługo potem umarła – zahamował i zjechał na pobocze.– Co jest? – zapytał doktor Skóra.Staliśmy w szczerym polu, za nami migotały światła miasta, gdzieś, po lewej, kaganki wsi.Trup rąbnął głową o szybę, zostawiając ciemny ślad, a Wawryk odwrócił się do mnie i, dla odmiany, jego twarz była bardzo jasna.Nawet pijackie poczerwienienie zniknęło.– Nie mogła mówić, a jednak powiedziała.„Okno”, tyle mi szepnęła i nie ma w tym żadnej tajemnicy.– Uśmiechnął się.– Okno było uchylone, firanka odsunięta i chciała, żebym ją zasłonił.Byliśmy na trzecim piętrze, a po drugiej stronie stała kamienica przeznaczona do rozbiórki.Wiecie, żadnej całej szyby, parter zabity dechami, zamknięty na kłódki.Więc podchodzę do okna i coś mi nie gra, skaza czy co – na czoło wystąpiła mu żyła – na dachu był masywny komin i na kominie siedział ten facet – wskazał kciukiem – nagi, jeśli nie liczyć przepaski na biodra, a to co wziąłem za płaszcz no to już domyślcie się, czym było naprawdę.Trzymał laskę i gapił się prosto na mnie.Wiecie, co mnie najbardziej przeraziło?Potrząsnąłem głową.– To był chyba koniec kwietnia, wiecie jaki mieliśmy kwiecień tego roku.Lało jak z cebra, wiatr dął taki, że drzewa się wywracały, ludzie gubili kapelusze, nie sposób było przejść suchym.Więc wytrzeszczam oczy na tego człowieka, wichura niesie paprochy, papierzyska, a on jest jak rzeźba.Nawet nie drgnie, a włosy wiszą mu spokojnie przy twarzy, jak w bezwietrzny dzień.Rozumiecie?– Może coś go osłaniało? – mruknął doktor Skóra.Posłał mi rozpaczliwe spojrzenie, znałem je dobrze i wiedziałem, co się dzieje.Skóra w odróżnieniu od innych lekarzy był prawie abstynentem, człowiekiem, który na własnych urodzinach wypije jedną setkę za zdrowie z grzeczności, sylwestra przetańczy przy szampanie, a sobotni wieczór przesiedzi ze szklaną wina albo piwem imbirowym.Jedynym powodem, dla którego Skóra mógłby się urżnąć, było prawdziwie egzystencjalne cierpienie, takie, które dopada, nawet jeśli masz willę z basenem, mądrą żonę i nic nie musisz robić.Cierpienie wzrastało w Skórze jak wektor.Szliśmy do knajpy, zamawiał pięćdziesiątkę i gapił się, jakby na stole leżało jego własne serce.Krążył wokół niej, moczył wargi upijał trochę, opróżniał powoli, oświadczał, że musi iść i bardzo mnie przepraszał.Tak działo się jeszcze kilka razy, aż przychodził dzień, że doktor Skóra, okrążywszy kielonek wzrokiem, wypijał go haustem, potem pochłaniał wiele następnych i nie przestawał, aż nogi odmawiały mu posłuszeństwa.Mówił, a potem płakał.Kończyliśmy nad ranem, bełkotał, oczy miał czerwone, a z ust wisiała mu ślina.W polonezie Wawryka, trzeźwy jak świnia, właśnie tak wyglądał.– Mówiłeś, że widziałeś go wcześniej – zagadnął.– Możesz jechać i mówić.– To nie była prośba ani pytanie.Wawryk westchnął, zapalił silnik i zaczął mówić, jak tylko wyjechaliśmy na główną drogę.– Kiedy Diana, tak nazywała się ta dziewczyna, wyszła z ośrodka, matka przeniosła ją do domku letniego.Domek był z drewna, Julita uznała, że w świecie bez kablówki, Internetu, a przede wszystkim bez pierdolonych kolegów z bajzla zdoła wyprowadzić dziewczynę na swoje.Wzięła urlop.Ze szkołą był problem.Ja dojeżdżałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL