[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W gotówce około pięciu tysięcy koron oraz mieszkanie, pełne uschniętych, pokrytych grubą warstwą kurzu wieńców laurowych.Niektóre z nich miały pozłacane liście.Na wstęgach dało się jeszcze odczytać niegdyś srebrzyste, dziś sczerniałe napisy: „Unsere göttliche Annelise — gróf Eszterházy”; „A nagy müvésznönek Annelise Meller — gróf Andrassy”.Na pogrzebie pani Meller zjawiła się garstka osób.Siostrzenica i kilku znajomych.Z teatru przysłano wieniec, który wraz z wiązanką, złożoną na grobie przez siostrzenicę, były jedynymi kwiatami, jakie dostała zmarła.Tak zwiędła doczesna sława — marność nad marnościami — niegdyś legendarnej pani Meller.W czasie, gdy chłodne ciało pani Meller układano w szpitalnej kostnicy, na sali operacyjnej sanitariusz pakował jej nogę w igielitowy worek.Klął przy tym na czym świat stoi, ponieważ szpitalne krematorium było akurat w remoncie.Zadzwonił więc do szpitala przy ulicy Rajskiej.Telefonistka wymawiała się, że nie ma akurat pod ręką żadnego kierowcy, którego mogłaby wysłać „Na Kalwarię” po nogę.Stwierdziła też, że ich szpitalne krematorium i tak już jest zamknięte, a palacz poszedł do domu.— Guzik mnie obchodzi, co się dzieje z waszym krematorium! Nie mogę tu zostawić tego kopyta.Operowaliśmy pacjenta w trybie pilnym, gościnnie, na ginekologii, jeszcze mi się tu jakaś zaraza rozlezie.Ta noga miała wtórną infekcję.— To nie moja sprawa, kolego.Powtarzam panu, że to niemożliwe.Mam to panu dać na piśmie ze znaczkiem skarbowym? Dla pana cudu nie zrobię… — parskał telefon w ucho sanitariusza jak najeżony kocur.— Słuchaj no, babo jedna! Na głowę upadłaś, czy co? — rozsierdził się opiekun nogi.— Ty chamie! Sam zleciałeś z dachu na łeb i klepki ci przeskoczyły.Patrzcie go — od bab mi będzie wyzywał! Jaka ja dla ciebie baba, ty frajerze! — zareplikowała energicznie kobieta z drugiego końca drutu.— Och–żesz, ty szantrapo, może mam zeżreć tę nogę, co? Jak to sobie paniusia wyobraża?W słuchawce zatrzeszczało, a potem rozległ się zjadliwy głos telefonistki: — Dla mnie możesz sobie z niej zrobić nawet gulasz, ty inteligenciku!Na końcu drutu coś trzasnęło i — nastała cisza.Sanitariusz Lubo był wściekły.Żółć wprost kipiała w nim ze złości niczym gejzer.Stał jak słup soli pośrodku sali i gapił się na nieszczęsną nogę.Biedny Lubo ocknął się oto w identycznej sytuacji, jak ów nieszczęśnik, który nie mógł się pozbyć wysłużonego siennika.Podobnie przewrotną sytuację opisuje Neruda w opowiadaniu Co z tym fantem?*.Tyle, że tam chodziło o stary, przegniły siennik, a tu o nogę.„Zaraz, zaraz, przecież istnieje jeszcze dyrektor! Prawda?” — pomyślał sobie Lubo — i dalejże na szóste piętro do dyrektorskiego gabinetu.Niestety, dyrektora nie zastał.Pojechał do miasta.Lubo wpadł w czarną rozpacz.— „Nie ma dyrektora — pomyślał — pójdę więc do profesora.” Miał szczęście.Profesor był w swojej pracowni.Wysłuchał Luba i natychmiast zadzwonił do naczelnego dyrektora wszystkich szpitali w mieście.Naczelny dyrektor kazał się błyskawicznie połączyć ze szpitalem na Bajskiej.Musiał jednak odczekać dobrych dziesięć minut, zanim zgłosiła się telefonistka.— Z kim rozmawiam? — spytał dyrektor.— Tu szpital na Rajskiej.Już raz ci powiedziałam, ty chamie, że możesz sobie tę nogę zeżreć! Smacznego, ciao, bambino! — I trzask! Cisza.„Cóż za bezczelność — pomyślał urażony dyrektor i poprosił sekretarkę, by tym razem osobiście połączyła go ze szpitalem na Rajskiej.Sekretarka zadzwoniła do szpitala, oznajmiła, kto będzie rozmawiał i dopiero potem oddała słuchawkę dyrektorowi.— Mówi naczelny dyrektor miejskich placówek lecznictwa zamkniętego, doktor Kocian.Koleżanko, czy uczono panią kiedyś grzeczności? A może życzy sobie pani, bym osobiście odwiedził ją w centrali? Jako naczelny dyrektor wydaję pani polecenie natychmiastowego porozumienia się z dyspozytorem wozów, a jeśli nie przyśle karetki „Na Kalwarię” po tę nogę, jutro rano ma się osobiście stawić u mnie.W moim gabinecie.A pani niech na drugi raz nie decyduje sama o sprawach, które przekraczają zakres pani kompetencji.Czy wyrażam się jasno? — ciągnął z gniewem doktor Kocian.— Tak, panie dyrektorze — odpowiedział pokornie potulny głosik.W dziesięć minut później przed bramą szpitala „Na Kalwarii” zgrzytnęły hamulce karetki i sanitariusz w białym kitlu wszedł do windy, by wjechać na czwarte piętro po nogę.Po nogę pani Meller, sławnej baletnicy „anno dazumal”
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL