[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oprócz wypłacania zasiłków milionom ludzi pozbawionych nagle pracy, zajmowała się ona wyszukiwaniem nowych możliwości zatrudnienia.Nie było to zbyt uciążliwe, jeśli wziąć pod uwagę ogromny wzrost zapotrzebowania na ręce robocze w różnych dziedzinach, które dotąd były zmechanizowane.Dość powiedzieć, że jeśli w maju 1957 roku trzydzieści pięć milionów ludzi znalazło się bez pracy, to w październiku tego roku pozostało już tylko piętnaście milionów bezrobotnych a w maju 1958 roku — pięć milionów.Na początku roku 1959 sytuacja była całkowicie opanowana, a nawet dał się odczuć pewien niedobór rąk do pracy, powodując wzrost płac.Najcięższy orzech do zgryzienia miała Komisja do Spraw Reorganizacji Przemysłu.Musiała się uporać ze skomplikowanym zadaniem przestawienia ogromnej ilości fabryk pracujących na maszynach elektrycznych i po większej części produkujących nowe urządzenia elektryczne — na produkcję, bez pomocy elektryczności, podstawowych artykułów nieelektrycznych.Nieliczne istniejące maszyny parowe pracowały w tym początkowym okresie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a pierwszym ich zadaniem było dostarczanie napędu tokarkom, frezarkom, strugarkom i wybij arkom produkującym nowe maszyny parowe wszelkich rozmiarów, które z kolei zaprzęgano do produkcji następnych.W ten sposób ilość maszyn parowych szybko wzrosła do kwadratu, a potem do sześcianu, tak samo jak ilość koni w stadninach.Zasada była ta sama.Niektórzy nawet nazywali owe pierwsze maszyny parowe ogierami rozpłodowymi.Dobrze że przynajmniej nie brakowało dla nich metalu, gdyż fabryki były zawalone nie nadającymi się do przeróbki maszynami, czekającymi w kolejce na przetopienie.Dopiero kiedy uruchomiona została dostateczna ilość maszyn parowych i w ten sposób stworzone podwaliny nowego przemysłu, przystąpiono do produkcji maszyn wytwarzających inne artykuły — lampy naftowe, odzież, kuchenki węglowe i spirytusowe, wanny i łóżka.Nie wszystkie fabryki zostały uruchomione na nowo, gdyż w okresie przejściowym powstały tysiące drobnych zakładów rzemieślniczych.Takie jedno—, dwuosobowe warsztaciki wytwarzały i reperowały meble, obuwie, świece i niezliczone inne przedmioty codziennego użytku, których produkcja nie wymagała skomplikowanych urządzeń.Dopóki nie było konkurencji wielkiego przemysłu, właściciele tych warsztatów robili fortuny.Później wielu z nich pokupowało silniki parowe i maszyny i trwało nadal na swoim, a nawet rozwijało warsztaty na fali koniunktury, jaka przyszła wraz z pełnym zatrudnieniem i zwiększającą się zdolnością nabywczą społeczeństwa.Niektóre rozrosły się z czasem w całe fabryczki konkurujące z większymi firmami pod względem ilości wyprodukowanych towarów, a bijące je pod względem jakości.Okres przejściowy spowodował oczywiście sporo ludzkiego cierpienia, ale mniej niż na przykład wielki kryzys lat trzydziestych.Przy tym stabilizacja była znacznie szybsza.Dlaczego, łatwo wskazać.Ustawodawcy, których zadaniem było opanować tamten kryzys, działali na ślepo.Nie umieli właściwie określić przyczyny zjawiska — choć znali tysiące sprzecznych teorii jego genezy — i nie umieli znaleźć odpowiednich środków zaradczych.Zresztą od wszelkich energiczniejszych kroków powstrzymywało ich przekonanie, że depresja jest chwilowa i że niebawem minie sama.Krótko i węzłowato, nie wiedzieli sami, co począć, i eksperymentowali, a kryzys się pogłębiał.Natomiast sytuacja, w jakiej znalazł się kraj — zresztą wszystkie kraje — w roku 1957, była jasna i oczywista.Nie ma elektryczności, trzeba się z powrotem przestawić na siłę pary i końskich mięśni.Tyle, i nic więcej, bez żadnych „ale” i „jeżeli”.Przy tym całe społeczeństwo — jeśli nie brać pod uwagę normalnego zrzędzenia śledzienników — popierało wysiłki rządu…Nadszedł rok 1961.Pewnego deszczowego dnia w kwietniu George Bailey czekał pod osłoną budynku małej stacyjki kolejowej Blakestown w stanie Connecticut.Chciał zobaczyć, kto przyjedzie o 1514.O 1525 pociąg wtoczył się z sapaniem — trzy wagony osobowe i jeden bagażowy.Drzwi wagonu bagażowego otwarły się i podano worek z pocztą.Potem je zamknięto.Nie wyładowują żadnego bagażu, więc prawdopodobnie i nikt nie…W tym momencie z tylnego pomostu ostatniego wagonu osobowego zeskoczył wysoki czarny mężczyzna.Na jego widok George Bailey wydał okrzyk radości.— Pete! Pete Mulvaney! Skąd ty tutaj?— Bailey, jak Boga kocham! Co ty tutaj robisz?George potrząsnął dłonią Pete’a.— Ja? Mieszkam tutaj.Już dwa lata.Jeszcze w 59 roku kupiłem „Tydzień Blakestown”, no i wydaję.Jestem sam redaktorem, reporterem, kolporterem.Mam do pomocy jednego starego drukarza, a Maisie prowadzi kolumnę towarzyską…— Maisie? Maisie Hetterman?— Już nie Hetterman.Maisie Bailey.Pobraliśmy się, jak tylko kupiłem ten tygodnik, i mieszkamy w tej dziurze.A co ty tu robisz, Pete?— Przyjechałem służbowo.Jutro wyjeżdżam.Mam się zobaczyć z niejakim Wilecxem.— Z Wilcoxem? Z tym wariatem?… Nie zrozum mnie źle, Pete.To właściwie wcale niegłupi facet, tylko trochę postrzelony.Och, zdążysz się z nim zobaczyć jutro.Na razie jedziesz do nas.Zjemy razem obiad, przenocujesz.To się Maisie ucieszy! Chodź, bryczka czeka przed stacją.— A ty już załatwiłeś, co miałeś załatwić?— Och, nic specjalnego.Chciałem tylko zobaczyć, kto przyjedzie.I akurat ty przyjechałeś.No, chodźmy.Wdrapali się na bryczkę i George ujął lejce.— Wio, Bessie! — powiedział do klaczy.Potem do Pete’a: — No, a co ty teraz porabiasz?— Prowadzę badania dla pewnego towarzystwa gazowniczego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL