[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chcemy sprawdzić, czy nie oszukujesz.Nie chciało mi się wcale śmiać, ale uśmiechnąłem się.Nie widziałem potrzeby oszukiwania tych ludzi.— Proszę bardzo.— Pokazałem im swoje zęby i wywaliłem język na brodę.— O.K.Przepraszam cię, ale chciałem być pewien.— Mój lekarz objął mnie przyjacielsko.— I jak? Nie było aż tak ciężko, co?Uwolniłem się z jego objęcia, ponieważ nie lubiłem go, ani też nie chciałem, żeby mi tu udawał przyjaciela.W dodatku śmierdział okropnie jakimś piżmem, nieco podobnym do tego, którym czasem śmierdziała moja mama.— Na pewno było to łatwiejsze od wszystkich testów, które podsuwali mi psycholodzy przez ostatnie kilka lat.Speszył się nieco i wyszli z sali.Doceniłem to posunięcie, ponieważ tak samo on, jak i ja wiedzieliśmy, że testy nie wykryły we mnie żadnej grubej patologii.Trafiłem do szpitala psychiatrycznego, choć nie potrafili — a może nie chcieli — nazwać mojej choroby.Wstałem z łóżka i podszedłem do okna.Miałem to szczęście, że moja mama zarabiała dużo pieniędzy, co z kolei oznaczało własną salkę.Zgodziłem się na pobyt tutaj pod tym właśnie warunkiem.Nie czułem się szczególnie źle.Od jakiegoś czasu nie chodziłem do szkoły.Mama mówiła, że to ze względu na mój kikut i poczucie kalectwa, którego niby nie chcieli we mnie wzbudzać.Tak naprawdę jednak szło o to, żebym nie opowiadał innym dzieciakom o Bogu w mojej obciętej nodze.Nauczyciele przychodzili więc do domu.Uczyłem się dobrze, może nawet bardzo dobrze.Czasem tylko miałem problemy z koncentracją: prawdę powiedziawszy, robiłem to dla mamy.Kiedyś powiedziałem jej, że trudno mi zainteresować się rybką w akwarium, jeśli w każdej chwili mogę ją zobaczyć w oceanie.Myślę, że mama zrozumiała,O co mi chodzi, ale nie pytała więcej, tylko znowu poszła płakać.Dotknąłem twarzą zimnej szyby.Za oknem widziałem ogród i ludzi spacerujących po trawie.Poruszali się wolno, mało kto rozmawiał.Dobrze, pomyślałem.Może nie trzeba będzie za wiele mówić.Słońce wspinało się po bezchmurnym niebie, na którym nie było żadnych reklam.I to mnie ucieszyło.Pochyliłem głowę.Niektórzy pacjenci byli jeszcze małymi dzieciakami, inni byli już w moim wieku.Widziałem też personel pojawiający się od czasu do czasu i znikający w cieniu drzew.Pomimo wczesnej pory upał dawał się już we znaki.— Jakoś będzie, Yd — mruknąłem pod nosem.Wróciłem do łóżka, odłożyłem kulę i usiadłem na pościeli.Otworzyłem jedną z książek, ot tak, żebym mógł powiedzieć, że właśnie ją czytam.Byłem przygotowany do kolejnej wędrówki.Ostrożnie opuściłem obolałe ciało i dotknąłem Boga.Nie znosił mnie, ale był bezradny.Ani nie mógł mnie ukarać, ani nawet odpędzić.Sam wpakował się we własne sidła.Pozostawał samotny, nie lubiąc intruzów, ale ja nie byłem intruzem, o czym wiedzieliśmy obaj.Spokojnie rozpłynąłem się po Jego jestestwie.Z ulgą zauważyłem, że ciało przestało mnie wreszcie boleć.Znowu odczułem to, co było nam dane jeszcze przed narodzeniem.Stałem wśród gwiazd i nie wiem, jak opowiedzieć, co czułem.Miałem miłość, nienawiść, życie, śmierć, kwiaty, skały, krew, deszcz, pokusy, powściągliwość, herbatę, krewetki… Naraz odczuwałem wszystko.Poszedłem trochę dalej i rozejrzałem się.Tak jak podejrzewałem, Bóg nadal był w kiepskiej formie.Oczywiście wielokrotnie penetrowałem Jego wnętrze i wiedziałem, kiedy czuł się lepiej, a kiedy bywał znudzony.Jego myśli były wątłe, dokładnie takie jak pożywka, którą ostatnio zbierał.Mnie najzupełniej to wystarczało, czułem się przytłoczony bezmiarem otaczających doznań, choć rozumiałem już, dlaczego On może czuć się nieszczególnie.Kiedy trafiłem tu po raz pierwszy, wkrótce po amputacji prawej nogi, o mało co nie straciłem zmysłów.Myślę, że podobnie czułby się pantofelek, wsadzony do elektrycznego przewodu.Po setkach wizyt w Bogu potrafiłem oceniać Jego stan, a tym samym wybierać co ciekawsze rzeczy.Jeśli ja już po pięciu latach takich wypraw radziłem sobie zupełnie nieźle, cóż dopiero powiedzieć o Nim.Przebierał, cedził, czasami zupełnie odpuszczał i chował się gdzieś w głębi jestestwa.Najwyraźniej dobrze znał te wszystkie cuda.I nudził się, oczekując na intensywniejsze kawałki.Miał miliony lat.Może to śmieszne, ale biliony przeżytych dni nie nauczyły go cierpliwości.Był jak dziecko.Poszedłem jeszcze dalej.Było tu takie miejsce, które wyobrażałem sobie jako skałę wychodzącą w prawdziwie głębokie morze.W przestrzeń o wiele bardziej gęstą od emocji niż ta, w której mogłem się poruszać.Od kiedy tylko po Nim chodzę, nie dane mi było zapuścić się dalej, niż sięgał koniec tego cypla.Na początku myślałem, że to Bóg nie pozwala mi wędrować, ale to nie było tak.Straciłem tylko prawą nogę i tylko na to mogłem sobie pozwolić.Tyle było mi zwrócone w zamian za utracony kawałek ciała.Ani kroku więcej.Nie miałem żadnych wątpliwości, że spadłbym w Jego otchłań.Nie byłem na tyle głupi, żeby zaryzykować.Wtedy lekarze z łatwością sprecyzowaliby swoją diagnozę.Usiadłem.Trudno tu było kontrolować czas.Myślę, że ani Bóg, ani ja nie mieliśmy takich potrzeb.Szło raczej o życie chwilą, o potrzebę dzielenia odczuć innych, którzy zostawili je w tym bezkresie tylko dla Niego.Nie wiem, czy był egoistą.Myślę, że tak, ale nie jestem zupełnie pewien.A przynajmniej nie byłem pewien wtedy.— Jestem — powiedziałem.Mój głos zalśnił niebieskim strumieniem światła.Bóg mruknął coś cicho.Zmrużyłem oczy.Czy wydawało mi się, czy też cypel, na którym siedziałem, wydłużył się w stronę oceanu.Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że stało się tak za przyczyną zjedzonych leków.Kiedy później zwielokrotnili mi dawkę, potrafiłem sięgnąć znacznie dalej w Jego nieskończoność.Nie wiedziałem też, że neuroleptyki osłabiają moje ciało i stąd właśnie wyprawy w Boga stawały się jeszcze pełniejsze.Puszczała kotwica.Naraz przeszyło mnie coś ciepłego.Jakieś stygnące pragnienie rozkoszy albo coś, co było zarazem tęsknotą i cierpieniem.Może ktoś doczekał się wreszcie powrotu starego przyjaciela, który bez pożegnania odjechał wiele lat wcześniej.Albo może czekał na dziewczynę, która zapukała do drzwi swego kochanka pogodzonego już z myślą ojej utracie.I jeszcze raz.A potem ciepło zamieniło się w chłód i znałem już odczucia umierającego starca, a także tych, którzy na to patrzyli.Potem karmiłem łabędzia i wiedziałem, jak cieszy się okruchem chleba.Byłem w jego skrzydłach, byłem w palcach dobroczyńcy ptaka.Ocierałem się o wszystko.Prawie każda chwila warta uwiecznienia była mi dostępna.Odwróciłem się w stronę, skąd przyszedłem.Im bliżej byłem wyjścia z Boga, tym słabsze stawały się te doznania.Bardziej szare i blade.Te nie potrafiły mnie już zadziwić, choć kiedyś było inaczej.Kiedyś wystarczały.Opuściłem Go
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL