[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie z niechęcią, nie, raczej z odrobiną współczucia.Nie zwracałem na to uwagi.Naturalnie, opowiedziałem im całą historię ze szczegółami.Nie miałem przecież nic do ukrywania.Tylko o ręce nie mówiłem nic.O zranieniu i wyzdrowieniu tak, ale o bliźnie ani słowa.Słuchali, dziwili się, trochę nie dowierzali.To było zrozumiałe: na ich miejscu sam bym nie bardzo wierzył.Podróż minęła szybko.Lądowaliśmy na Cap Canaveral.Od razu wpadłem w ręce lekarzy.Potem, chłopcze, zwykła kolej rzeczy: instytut, badania ciągnące się w nieskończoność i wreszcie wyrok – niezdolny do pracy i lotów.To był dla mnie cios.Przecież czułem się zupełnie zdrowy.Bez lotów, chłopcze, nie wyobrażałem sobie życia.Narobiłem niewąskiego szumu.Teraz zaczęła się wędrówka od komisji do komisji.Orzekli: okresowa amnezja, zaburzenia psychiczne, nieodwracalne zmiany i wszystko w tym tonie na trzech bitych stronach druku! Któregoś dnia straciłem panowanie nad sobą i uderzyłem śmiejącego się pielęgniarza.No, i wylądowałem w domu bez klamek! Byłem zdrów, toteż po czterech miesiącach wypuścili mnie.Poszedłem do domu, naturalnie w towarzystwie anioła stróża z Instytutu Psychiatrii Kosmicznej.Dostałem też skierowanie do pracy w prowincjonalnej składnicy radiowej.Rozmawiając o tym i o owym, wraz ze swoim towarzyszem wjechałem na jedenaste piętro budynku, w którym mieszkałem.Przyłożyłem rękę do wizjera zamka.Nic.Co u licha? Zepsuł się automat? Wysiadły fotokomórki? Nie było mnie ponad rok, wszystko jest możliwe.Wezwaliśmy technika.Zjawił się po piętnastu minutach.Poszperał w zamku, popatrzył na mnie podejrzliwie i orzekł ze złośliwym uśmiechem:– Zamek w porządku.To tobie ręka się zmieniła.Widocznie masz teraz inne linie papilarne.– Roześmiał się zadowolony z żartu.– A może pomyliłeś piętra?Popatrzyłem na swoją rękę i bez słowa ruszyłem w kierunku windy.Mój anioł stróż, zdumiony, podążył za mną.– Dokąd idziemy?– Do Instytutu Medkosm.Złapaliśmy żyrobus i po chwili wkraczałem do gabinetu daktyloskopa.– Doktorze, proszę wziąć moje odciski.Coś mi się tu nie zgadza.Nie mogę otworzyć drzwi mieszkania.Zdziwiony był bardzo, ale zgodził się.Odcisnąłem na plastykowej folii lewą i prawą rękę.Doktor wziął arkusiki i zniknął w głębi pracowni.Nie minęło piętnaście minut, gdy wybiegł stamtąd jak oparzony.Długą chwilę patrzył na mnie, jakby mnie nie poznawał.Wreszcie wyciągnął dwa nowe prostokąty folii i sam, ująwszy moje ręce, odbił odciski, starannie zaznaczając, który lewej, a który prawej ręki.Znów zniknął w pracowni.Tym razem nie było go dłużej.Już niecierpliwiłem się porządnie, gdy wyszedł.– Proszę tu zaczekać – rzucił w przelocie i pobiegł.Po chwili wrócił i skinął ręką.– Proszę za mną!Zaprowadził mnie do naczelnego.W gabinecie było już z pięciu lekarzy.Niektórych z nich znałem, inni byli obcy.Naczelny podał mi rękę.– Proszę, opowiedz nam jeszcze raz o tym wypadku – poprosił patrząc znacząco na pozostałych.Cóż miałem robić? Opowiedziałem znów całą historię, koncentrując się zwłaszcza na wypadku z ręką.Tym razem opowiedziałem i o bliźnie.Użyłem sobie na nich.Widziałem ich zdumione i niedowierzające miny.Kazali mi wyjść i zaczekać na korytarzu.Potem wezwali mnie znowu.Wiesz, chłopcze, co to było? Miałem ni mniej, ni więcej tylko identyczne odciski palców u obu rąk.Widocznie Gotrydzi odtworzyli mi tę zmiażdżoną, prawą rękę jako kopię zdrowej, lewej.A zamek i fotokomórka otwierająca drzwi nastawione były na odciski palców prawej ręki.I kołomyjka zaczęła się od nowa.Badania, badania i jeszcze raz badania.Ale nic tu się nie dało zrobić: odciski mojej starej ręki były w Instytucie, w Biurze Ewidencji Ruchu Ludności, a ja miałem jednakowe odciski na obu rękach.Trzeba było zmieniać wszystko, łącznie z kartą tożsamości.I nie mogą mi tego wytłumaczyć.Największe sławy badały moją rękę, obie ręce i nic.Tylko ja znam całą prawdę.To znaczy źle mówię – inni też znają, ale w nią nie wierzą.Wymyślają sobie różne nieprawdopodobne teoryjki, jedną głupszą od drugiej, a ja wiem swoje.Moja prawa ręka wraz z blizną została na R-10 i krąży z Wasylem i Kurtem w okolicy orbity Marsa.Gdzieś tam w międzyprzestrzeni tkwi gwiazdolot Gotrydów, a ich sondy bacznie obserwują kulę ziemską i ludzi.I przylecą do nas.Nikt nie wie kiedy, ale przylecą.Jeżeli zobaczysz, chłopcze, na niebie coś niezwykłego, nieznanego, wiedz, że to może być ich sonda.Czekam na nich.Przylecą.Obiecali mi to.Krzysztof W.MalinowskiWizjaDOKTOR STEPHEN MCDONALDSZPITAL STANOWY W WOODHAM, N.Y.01270 P.O.BOX 669 PRIV.TANIE DOKTorze,Jest pan już moją ostatnią szansą.Oczywiście, wiem, że listów takich jak ten dostał już pan dziesiątki.Sam wysłałem ich kilkanaście – rozumie się bez rezultatu.Ale zdaję sobIERZE W ŁEB.NADSZEDŁ WIĘC CZAS, ŻEBY SPRAWĘ WYJAŚniej, jak tylko potrafiłem.Ale oni wszyscy – jak przystało na wytrenowanych konowałów – powtarzali w kółko to samo.Diagnoza była dla nich oczywista.A medycyna zna w takich przypadkach tylko jedno wyjście – dom bez klamek.Zresztą syndrom się zgadzał.A to przecież nie tak! Na Boga! Nie tak! Byłem zupełnie normalny – jak Pan, jak wyTRWALE SIĘ BRONI – NIE JEST ZRESZTĄ WYJĄTKIEM.BYŁO NAS KILKU.I WRESZCIE TYLKO JA SIĘ BIEDZĘ – JESTeraz tutaj? Jeśli nie dacie wiary moim słowom, katastrofy nie da się już uniknąć.Ja to wiem najlepiej.Raz ono jest górą, raz ja.Ale ja sięgam już kresu moich możliwości.Fizycznie czuję, jak bierze nadESZŁA CHWILA, BYŚCIE MU DALI WIARĘ, A RACZEJ MNIE, BO ON JEST JUŻ TAK CZY INACZEJ ZAŁAtwiej znieść.To już jest zapewne początek końca.Nie wiem – nawet gdybyście mi uwierzyli – czy poradzicie sobie.Nie sądzę, by ludzkość dorosŁAŁEM JUŻ DWA TAKIE LISTY, ALE NIKT Z LUDZI NIE POTRAKTOWAŁ ICH POWAŻNIE.TO NIE JEST ZWYKŁA PENETRawie beznadziejna: jesteśmy zwykłą pożywką.Lęgną się w nas, dojrzewają, by wreszcie zawładnąć i ciałem, i umysłem.Więc błaGODNIE - ALE TO WSZYSTKO, CO MOŻEMY.DLA NAS ZIEMIA TO OSTATNIA SZANSA – OSTATNIE MIEJSCE PRZETRWANIA
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL