[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ssaki i mięsożerrcy… Ale nie, koniecznie musi się taka wpakować, dyrrektorrować, montować sitwy i koterrie…Wroński tylko kiwał głową, nie bardzo rozumiejąc, o czym w tej chwili mówi Raven.Czas płynął.Jedyne, co można było zrobić, to zmywać się, i to natychmiast.Każda sekunda opóźnienia zmniejszała szansę, a Raven zwlekał z wyjściem.I nagle Siergieja przeszyła gorąca igła litości dla tego dziwaka… Ni człowiek, ni Ptak… Zresztą, nie.Ptak nawet by nie pomyślał, żeby zrobić coś takiego.Dla nich im więcej surowca zostanie podane do karmokombinatów, tym lepiej.W miejscach historycznego gniazdowania nawet im się nie marzył taki wypas.Tam walka o przetrwanie staje się coraz okrutniejsza, z każdym dniem… Wielki Przelot… Ptasi Targ… Oczywiście, od historii nie da się wymigać… Ale i tak gorycz człowieka zalewa.Przyzwyczailiśmy się, niech to diabli, brzmieć dumnie…Odwróciwszy się do fotela, chciał po bratersku potarmosić Ravena za wystający bark, ale Ravenjuż szamotał się w fotelu, usiłując wyrwać się z jego objęć.Wreszcie wstał, odsapnął i, nie oglądając się, powlókł do drzwi.Drzwi trzasnęły.Wroński został sam.— Cóż — skomentował na głos.— Długie pożegnanie, zbędne łzy.Zgasiwszy światło, po omacku wbił stopy w ciężkie buciory, zdjął z wieszaka kurtkę i wełnianą czapkę.Drugą ręką wymacał dawno temu przygotowany plecak.Do jego uszu dotarł wizg drzwi wejściowych.Wroński skoczył do uchylonego okna.Na podwórzu, w paśmie żółtego światła, stał Raven.Przygarbiony, patrzył sobie pod nogi, a z jego całej czarnej sylwetki bił taki smutek i depresja, większa niż zwyczajna wieczorna, jesienna ennui, że Wroński poczuł, jak lód ogarnia mu serce.Już miał go zawołać, ale w tym momencie pasmo światła z latarni przecięły dwie bezszelestne, bure błyskawice.Dwa bezlitosne ciosy powaliły Ravena na asfalt.Z rozprutego gardła chlusnęła purpurowa krew, zmieszała się z błotem i w oczach ściemniała.Wroński poczuł, że załamują mu się kolana.Gorzka zgaga zapiekła w gardle.Sokoły wykonały rundę nad podwórzem.Potem pojedynczo wylądowały obok Ravena, wprost w purpurowe błocko i rozejrzały się czujnie.Obejrzawszy trupa, cicho zaklekotały do siebie.Wroński nie zrozumiał ani sylaby.To był słynny kwirr — bojowy język Sokołów, którego nie znali nawet sokolnicy.Ale kiedy oba jednocześnie popatrzyły do góry, na jego okno, wściekłymi i żółtymi oczami, Wrońskiego przeszedł dreszcz.Szarpnął się, chcąc uciekać.I w tym momencie huknęły wystrzały.Kiedy opadły wirujące w powietrzu pióra i puch, zobaczył dwa nieruchome ciała, leżące bezwładnie na Ravenie.Krew rozbryznęła się na połowę podwórza.Sądząc z tego, jak zostały pochlastane ciała, musiał to być śrut.Skąd uderzył, kto zachował broń i amunicję po okrutnym „polowaniu na myśliwych” — raczej nie było czasu się nad tym zastanawiać.W gorączkowym pośpiechu ubrał się, zarzucił na ramiona plecak i rzucił się po schodach na ulicę.Musiał przeciąć podwórko.Jeśli z Sokołami przyleciał ktoś z Nocnych, to i tak zostało mu niewiele życia.Starając się trzymać cienia, Wroński pobiegł, ale nagle wychwycił słaby dźwięk dobiegający z kupy pierza.Nie wiadomo dlaczego — w końcu nie zamierzał nikogo ratować — Siergiej zatrzymał się i podszedł do niej.Nie pomylił się.Raven jeszcze żył.Słabe bulgocące syczenie dobiegało z jego szarpanej rany na gardle.Ale okrągłe złoto–czarne oko wpiło się w niego i mrugnęło.Odrzuciwszy na bok truchła sokołów, Wroński pochylił się nad nim i udało mu się rozróżnić cichy, cichusieńki szelest:— Będzie ch–chchch… obiad i nie lada…Potem szelest ucichł.Oko zatrzymało się i błyskawicznie zmętniało — jak wysychający kamień.Wroński pogłaskał mokrą martwą głowę i wstał.Nikt mu nie przeszkadzał, gdy biegł do zstępujących w mrok schodów.Stalowe ciężkie drzwi smarował kilka razy, dlatego zamek i zawiasy działały bezszelestnie.W schronie było ciemno i wilgotno
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL