[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wujek miał surowy wyraz twarzy, czapkę nisko nasuniętą na czoło, a szynel leżał na nim tak źle, że było oczywiste, iż z magazynu pobrał pierwszy z brzegu.— A gdzie jego narzeczona… — ciągnęła ciocia Alona.— Miała na imię bodajże Masza i wspaniałe zielonkawe oczy.Opowiadano, że po śmierci Siemiona przez dwa dni była jak skamieniała.A potem znikła i nikt jej odtąd nie widział.— Może gdzieś wyjechała?— Nie.Wiem, że umarła.Ona bez niego nie mogła żyć.— Ciocia Alona kartkowała album.— Aha, jest tutaj.Nie wiadomo czemu, narzeczona wujka Siemiona sfotografowała się oddzielnie.Pożółkłe ze starości zdjęcie było naklejone na karton, na którym u dołu wytłoczono adres i nazwisko fotografa, Masza miała na sobie ciemną suknię z wysokim stojącym kołnierzykiem, czepek z czerwonym krzyżem i takąż opaskę na ręku.Znałem ją.Znałem nie tylko dlatego, że widziałem dwadzieścia lat temu w tym albumie, a może nawet słyszałem już coś o jej losach.Nie, widziałem ją wczoraj na targu! To znaczy, że nie zginęła… Co za brednie!Kobieta na zdjęciu nie uśmiechała się.Patrzyła poważnym wzrokiem — takim samym, jak wszyscy ludzie na starych fotografiach, którzy są zawsze poważni, a to z tego względu, że w owych czasach fotografia wymagała długiego naświetlania i uśmiech nie utrzymywał się na twarzy.Oczyma wyobraźni ujrzałem, jak wybierali się do fotografa w Wołogdzie wszyscy razem.Zaczynał się rok 1917.Masza spóźniła się i przybiegła, kiedy fotograf zabierał już kasety.A doktor Tichonow, niemłody, brzydki, mądry, złote ręce, namówił siostrę Marię do sfotografowania się oddzielnie.Dla niego.Jedno zdjęcie wziął ze sobą, drugie zostawił w domu.I nic po tych ludziach nie zostało, jeśli nie liczyć strzępka ich życia utrwalonego w pamięci cioci Alony, a teraz również i w mojej pamięci.Tyle że po wielu latach Masza ponownie przyszła na świat w tych okolicach…Wieczorem ciocia Alona w sąsiednim pokoju długo przewracała się z boku na bok, mruczała coś pod nosem, szeleściła kartami książki.Gdzieś daleko ujadały psy i od czasu do czasu nasz Szarik włączał się swoim urywanym szczekaniem do ich odległego chóru.Uliczką przemknął motocykl bez tłumika i nie zdążył jeszcze ucichnąć łoskot jego silnika, gdy motocyklista zawrócił i znowu przejechał pod oknami, widocznie po to, abym mógł nacieszyć się znakomitą pracą Jego maszyny.— Bazyli — dobiegł z sąsiedniego podwórka wysoki kobiecy głos — jeśli nie zdobędziesz dziecku rakietki do badmintona, to w ogóle nie wiem, do czego ty się możesz nadawać.Popatrzyłem na zegarek.Była za dwadzieścia pierwsza.Najlepsza pora na dyskusje o badmintonie, pomyślałem i przewróciłem się na drugi bok.…Liście jabłoni rosnącej pod oknem były czarne, lecz niejednakowo czarne.Różne nasycenie czerni stwarzało pozory głębi obrazu, tym bardziej że zewnętrzne liście przepuszczały odrobinkę gwiezdnego blasku.Na ciemnoszarym, jedwabistym niebie północnego lata gwiazdy wciąż nie mogły się rozpalić i drgające liście gasiły ich nikły blask.Jedna gwiazda zdołała jednak przebić listowie swym promieniem i nabierając siły dotarła po jego ścieżce do samego okna.Lekki blask wsączył się do pokoju, gęstniejąc pod sufitem, migocąc, jakby gwieździe było ciasno.Należało właściwie wstać i sprawdzić, co się dzieje, ale ciało odmawiało jakiegokolwiek wysiłku, i Łóżko zaczęło się z wolna kołysać, jak to bywa we śnie, ale; wiedziałem, że nie śpię i nawet słyszę, jak Bazyli usprawiedliwia się przed żoną, zwalając winę na kogoś, kto obiecał, ale nie dotrzymał słowa.Kobieta z rynku weszła do pokoju, przy czym udało jej się nie potrącić zasłonki w oknie, nie skrzypnąć drzwiami.Była bardzo dziwnie ubrana.Jasny, długi worek, gdzieniegdzie pocerowany, z wycięciami na głowę i ręce, sięgał jej do kolan.Nogi były bose i brudne.Kobieta przyłożyła palec do ust i skinęła w stronę pokoiku cioci Alony.Nie chciała jej widocznie budzić.Kobieta miała na imię Lusz.To było dziwne imię, bardzo łatwe do wyszeptania.Wydało mi się jakby puszyste.…Nie chciałem zanurzać się śladem Lusz w czeluści jaskini, gdyż w jej ciemności kryło się coś strasznego, niebezpiecznego, nawet bardziej strasznego i niebezpiecznego dla Lusz niż dla mnie, to coś bowiem mogło ją zatrzymać na zawsze.Lusz wyciągnęła długą, szczupłą rękę i mocno ujew mój przegub silnymi palcami.Trzeba było się spieszyć, a nie myśleć o niebezpieczeństwie.Zgubiłem Lusz w korytarzu oświetlonym mętnymi pochodniami, które paliły się tam już tak długo, że strop na dwa palce pokryty był czarną sadzą.Nie mogłem jednak wejść do li gdzie było znacznie więcej światła, gdyż wówczas nie spełniłbym obietnicy…— Dlaczego nie śpisz? — zapytała ciocia Alona zza ściany.— Zgaś światło.Byłem jej wdzięczny za wyprowadzenie mnie z jaskini, ale lęk o Lusz pozostał i odpowiadając cioci Alonie: „Już gaszę”, zrozumiałem doskonale, że wprawdzie wizyta kobiety przywidziała mi się, ale odnalazłbym Lusz i spróbował wyprowadzić ją z jaskini, gdyby ciocia mi nie przeszkodziła.Jeszcze parę razy tej nocy trafiałem do podziemia i wciąż od nowa szedłem korytarzem, zatrzymując się przed oświetloną salą i przeklinając siebie za to, że nie mogę przekroczyć kręgu światła.Jednak nie spotkałem tam Lusz.Obudziłem się rozbity i przepełniony irracjonalnym lękiem o kobietę, która znalazła się tam, skąd nikt jeszcze nie wyszedł.— Jak ci się spało? — ciocia Alona weszła do pokoju i zaczęła podlewać pelargonię stojącą na parapecie.— Miałeś dobre sny?Dla cioci Alony sny równały się nieomal wyprawie do kina.Ja natomiast śnię rzadko i natychmiast wszystko zapominam.Zeskoczyłem z kanapki, która jęknęła wszystkimi sprężynami.— Pójdziesz na grzyby?— Nie, powłóczę się po mieście.— Tylko nie kupuj jajek — roześmiała się ciocia Alona.— Jeszcze wczorajszych nie dojadłeś.W godzinę później byłem już na targu.Minąłem rząd baniek z mlekiem, garnków z twarogiem i miodem, miednic z agrestem i porzeczkami.Znajomej kobiety nie było, bo nie mogło być.Następnego ranka — żeby zakupiony przeze mnie produkt się nie zmarnował — ciocia Alona ugotowała mi dwa jajka na miękko.Około południa, na plaży za miejskim parkiem poczułem raczej, niż usłyszałem, brzęczenie w głowie i zobaczyłem, jak po niebie wśród chmur płynie wyspa.Patrzyłem na nią jednak nie z dołu, jakby należało, lecz z góry.Patrzyłem na niedbale zżęte pole, na stojące kręgiem lepianki otoczone wysoką, pochyloną gdzieniegdzie palisadą.Spostrzegłem, jak Lusz wybiegła z chatynki pod uschnięte drzewo, na którym wisiał człowiek, i zaczęła kiwać ręką, abym jak najszybciej zszedł z góry.Nie mogłem jednak zejść, ponieważ byłem w dole, na plaży, a wyspa leciała wśród chmur
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL