[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czas go nie dotykał.Godzinami siedział na balkonie, gapiąc się na chmury czy przebiegłe jaskółki, które przecinały powietrze jak srebrnobłękitne nożyce.Słońce go nie ogrzewało.Bryza nie chłodziła.Czuł się pusty w środku – tak powiedział Raffe, gdy go spytała, jak sobie radzi.„Czuł” także nie było właściwym słowem, gdyż nie czuł niczego.Był nierzeczywisty.Nie miał duszy – już nigdy nie miał pokochać, nigdy nie miał się z kimkolwiek związać, tego był pewien, a ponieważ nie odczuwał takich emocji, nie tęsknił za ich spełnieniem.Były nieistotne, nieważne.Po prostu był, ani w mniejszym, ani w większym stopniu niż martwa gałązka, grudka brudu, bryłka węgla.(Raffe: „Nie mówisz tego serio, Martinie! Nie możesz mówić tego serio…”).Więc nie malował.W ogóle niewiele robił, a później zdał sobie sprawę z tego, że gdyby nie bliźniacza miłość Raffe i Merrimounta, miłość, której nie musiał odwzajemniać, pewnie umarłby w ciągu miesiąca.Oni mu pomagali, a on nienawidził tej pomocy.Nie zasługiwał na pomoc.Powinni zostawić go w spokoju.Ignorowali jednak jego nienawistne spojrzenia, napady złości.Co gorsza, nie domagali się wyjaśnień.Raffe przynosiła mu jedzenie i płaciła czynsz.Merrimount dzielił z nim łoże i tulił go, gdy noce, w przeciwieństwie do nudnych, nieobfitujących w wydarzenia dni, były pełne koszmarów, szczegółowych i odrażających: biała, odsłonięta szyja, strużka potu na cieniu rzucanym przez podbródek, drobne włoski rozstępujące się przed ostrzem noża…Tydzień po tym, jak Raffe go znalazła, Lake zmusił się, by pójść na pogrzeb Bendera, a Raffe i Merimount uparli się, żeby mu towarzyszyć, choć chciał iść sam.Pogrzeb był wystawnym wydarzeniem: kondukt przewędrował w strumieniach konfetti przez cały Bulwar Albumuth aż do doków.Główna część konduktu stanowiła istną reklamę firmy Hoegbotton i Synowie, importera i eksportera, który zdominował większość handlu w Ambergris w ciągu ostatnich lat.Zorganizowana pozornie na wzór oper Bendera parada skupiała się wokół motywu wiosny, a poza gałązkami, wypchanymi ptakami i ogromnymi trzmielami, które uczestnicy konduktu mieli przyczepione do siebie jak dziwaczne wypustki, grała absurdalnie wyglądająca orkiestra na platformie zaprzęgniętej w konie pociągowe.Za paradą jechał manzikertem kabrioletem Hoegbotton senior; oczy miał jak dwie lśniące czarne łzy na straszliwie bladej twarzy i spoglądał na świat, jakby właśnie kandydował na jakiś urząd polityczny.I tak w istocie było: Hoegbotton, ze wszystkich mieszkańców miasta, miał największe szanse na zastąpienie Bendera na stanowisku nieoficjalnego władcy Ambergris…Na tylnym siedzeniu należącego do Hoegbottona manzikerta siedziało dwóch mężczyzn o gadzim wyglądzie: wąskich oczach i okrutnych, zmysłowych ustach.Między nimi stała urna z prochami Bendera: wystawny, ociekający złotem kicz.To właśnie ich liczba – trzy – i hoegbottońskie manieryzmy wzbudziły w Lake’u podejrzenie, ale podejrzenie to pozostało podejrzeniem, gdyż nie miał dowodu.Żadne złowieszcze pióra, które gdzieś utkwiły tydzień temu, by teraz opadając wolno i wirując opaść do stóp Lake’a, nie wypadły z kieszeni winowajców.Resztę ceremonii Lake zapamiętał jak przez mgłę.W dokach liderzy społeczności, w tym Kinsky (Hoegbotton był ostentacyjnie nieobecny) wygłosili kojące frazesy, mające w zamierzeniu upamiętnić nieboszczyka, po czym wzięli urnę z podstawki, otworzyli wieczko i rozsypali prochy największego kompozytora na świecie po błękitnobrązowych wodach rzeki Moth.Voss Bender nie żył.* * *Czy moja interpretacja jest poprawna? Chciałabym móc tak uważać, ale jednym z największych wyzwań, największych uroków sztuki jest to, że wymyka się ona analizie albo dostarcza różnorodnych teorii na temat swego istnienia.Ponadto nie potrafię wyjaśnić obecności trzech ptaków w powiązaniu z czerwoną obwódką i formatem montażowym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL