[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Kiedy ostatecznie wracamy? - zapytał.Herrera poklepał go dobrodusznie po ramieniu.- Wcale ci nie zależy, żeby zostać bogatym człowiekiem?- Już jesteśmy bogaci - odparł Paxton.- Ale niewystarczająco bogaci jak na mój gust - oświadczył Herrera i jego pociągłą, smagłą twarz wykrzywił radosny grymas.Dysząc pod ciężarem aparatury badawczej, nadchodził Stellman.Ostrożnie postawił aparaty na ścieżce i usiadł.- Może trochę odsapniemy, co? - zaproponował.- Czemu nie? - rzekł Herrera.- Ja tam zawsze jestem gotów.Usiadł pod skałą o kształcie fantazyjnej litery T.Stellman zapalił fajkę, a Herrera odsunął zamek błyskawiczny i jął szukać cygara w kieszeni kombinezonu.Paxton przyglądał im się przez chwile.W końcu zapytał:- No, to kiedy wyruszamy z powrotem? Czy może zostaniemy już na zawsze na tej planecie?Herrera tylko wyszczerzył zęby.Potarł zapałkę i zapalił cygaro.- No, to jak będzie? - wrzasnął Paxton.- Nie denerwuj się, jesteś przegłosowany - po wiedział Stellman.- Wszyscy trzej przystąpiliśmy do tej spółki na równych prawach.- Tak, za moje pieniądze - odciął się Paxton.- Jasne.Dlatego cię w ogóle wzięliśmy.Herrera ma praktyczne doświadczenie górnicze.Ja mam przygotowanie teoretyczne i dyplom pilota.Ty dałeś pieniądze.- Ale przecież mamy już kupę wszystkiego w rakiecie - rzekł Paxton.- Ładownie są napełnione po brzegi.Śmiało moglibyśmy wrócić do jakiegoś cywilizowanego kraju i zabrać się do wydawania.- Cóż, kiedy ani Herrera, ani ja nie mamy twojego arystokratycznego stosunku do dóbr doczesnych - powiedział Stellman z przesadnym spokojem.- Obu nas pożera dziecinna żądza, żeby zapełnić każdy najmniejszy kącik, każdy zakamarek rakiety skarbami.Zbiorniki po paliwie chcemy załadować grudkami złota, puszki po mące - szmaragdami, w kabinie chcemy brodzić po kostki w diamentach.A mamy po temu realne możliwości.Gdzie się obejrzeć, leża drogocenne kamienie i same się proszą, żeby je podnieść.Będziemy bajecznie bogaci, Paxton, bogaci aż do obrzydliwości.Ale Paxton nie słuchał.Nie spuszczał oka z drzewa rosnącego tuż przy śladach, które pozostawili za sobą.W końcu rzekł zniżonym głosem:- To drzewo poruszyło się przed chwilą.Herrera wybuchnął śmiechem.- Duchy, co? - zadrwił.- Nie wygłupiaj się - powiedział Stellman grobowym głosem.- Mój drogi - zwrócił się do Paxtona - sam wiesz, że nie jestem już człowiekiem pierwszej młodości, że cierpię na otyłość i że nie odznaczam się wcale zbytkiem odwagi.I czy ty uważasz, że chciałbym tutaj siedzieć za wszelką cenę, gdybym przypuszczał, że może nam grozić choćby najmniejsze niebezpieczeństwo?- O! Znowu się poruszyło!- Przecież badaliśmy tę planetę przed trzema miesiącami - ciągnął Stellman.- I przekonaliśmy się, że nie ma na niej ani żadnych istot obdarzonych inteligencją, ani niebezpiecznych zwierząt, ani trujących roślin.Chyba pamiętasz? Nie znaleźliśmy nic prócz lasów, gór i złota, jezior i szmaragdów, rzek i diamentów.Gdyby czyhało tutaj na nas jakiekolwiek niebezpieczeństwo, czyż nie mielibyśmy z nim już dawno do czynienia?- Mówię wam, widziałem, jak to drzewo się poruszyło - obstawał Paxton.Herrera wstał.- Które drzewo? To? - zapytał Paxtona.- Tak.Przyjrzyjcie się, ono ma nawet inny wygląd.Jakaś odmienna konsystencja.Jednym płynnym ruchem Herrera wydobył z kabury swój pistolet atomowy model II i wypalił trzy razy.W mgnieniu oka drzewo i otaczające je krzewy w promieniu dziesięciu jardów stanęły w płomieniach i zwęgliły się.- No, już po nim - rzekł Herrera.Paxton potarł szczękę.- Słyszeliście, jak jęknęło, kiedy je trafiłeś?- Jasne.Ale teraz już po nim - powtórzył Herrera uspokajająco.- Jak zobaczysz, że jeszcze coś się porusza, powiedz tylko, a już ja się rozprawię.No, a teraz możemy się rozejrzeć za jeszcze paroma gustownymi szmaragdzikami, co?Paxton i Stellman wzięli manatki i ruszyli pod górę w ślad za Herrerą.Stellman mruknął z rozbawieniem w głosie:- Ten to się nie patyczkuje, co?Drog odzyskiwał powoli przytomność.Ogniotwórcza broń miraka zaskoczyła go pod osłoną drzewnego kamuflażu, prawie zupełnie nieprzygotowanego.Ciągle jeszcze nie rozumiał, jak to się mogło stać.Napadu nie poprzedził przecież żaden znak ostrzegawczy.Nic a nic, ani żaden zapach, ani jakiś pomruk czy warkniecie.Mirak zaatakował go ze ślepą wściekłością, nawet nie zainteresowawszy się przedtem, czy ma do czynienia z istotą wrogą, czy przyjazną.Teraz dopiero Drog przekonywał się, jak dzika jest bestia, z którą się znalazł oko w oko.Odczekał, aż tupot kopyt trzech miraków ucichł w oddali, po czym z wysiłkiem spróbował wysunąć receptor wzrokowy.Ale nic nie nastąpiło.Na moment ogarnęła go panika.Jeżeli ma uszkodzony centralny system nerwowy, to już koniec.Spróbował jeszcze raz.Tym razem zsunął się odłamek skalny, który go przygniatał, i Drog mógł się zreaktywizować.Czym prędzej dokonał wizji wewnętrznej i odetchnął.A mało brakowało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL