[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Po raz pierwszy wiózł nowego prezydenta i chciał zrobić dobre wrażenie.Podczas dobiegu odwrócenie ciągu obniżyło prędkość do samochodowej, nim jeszcze potężny nos kadłuba skręcił w lewo.Przez okno Ryan dostrzegał setki… nie! Chyba tysiące ludzi.Czyżby oni wszyscy przyszli mnie zobaczyć? – pomyślał.Za niskimi barierkami ochronnymi ludzie wymachiwali małymi chorągiewkami w barwach narodowych – czerwonej, białej i niebieskiej.A kiedy samolot wreszcie stanął, wszystkie chorągiewki zaczęły się kolejno unosić, stwarzając wrażenie przepływającej fali.Podjechały ruchome schodki.Drzwi otworzyła stewardesa w stopniu sierżanta – ta sama stewardesa, która poczęstowała prezydenta papierosem.–Jeszcze jednego? – spytała szeptem.Ryan uśmiechnął się.– Może później.I dziękuję, sierżancie.–Złamania nogi – wypowiedziała tradycyjne życzenie składane aktorom wychodzącym na scenę.– Ale nie na moich schodkach.W podzięce otrzymała rozbawione chrząknięcie.–Jesteśmy gotowi na przyjęcie Miecznika – usłyszała w słuchawce Andrea Price.To zespół ochrony prezydenckiej, który był na miejscu od wczoraj, zawiadamiał, że wszystko jest w porządku.Skinęła głową w kierunku Ryana.–Kurtyna w górę, panie prezydencie!Ryan zaczerpnął głęboko powietrza i stanął w otwartych drzwiach.Zmrużył oczy, oślepiony jaskrawym słońcem Środkowego Zachodu.Protokół nakazywał, by zszedł samotnie po schodkach.Na jego widok wzbił się w niebo chór głosów witających go ludzi.Ludzi, którzy właściwie nic o nim nie wiedzieli.Jack Ryan zaczął schodzić, czując się bardziej błaznem niż prezydentem.Marynarkę miał zapiętą, włosy przyczesane i, mimo sprzeciwu, spryskane lakierem gwarantującym, że pozostaną tak, jak są.Starszy sierżant Sił Powietrznych pilnujący schodków zasalutował, a Ryan, pamiętając kilka miesięcy spędzonych w piechocie morskiej, energicznie odpowiedział tym samym, co wywołało kolejny wybuch entuzjazmu tłumu.Rozglądając się dokoła dostrzegał agentów Tajnej Służby podlegającej z mocą ustawy Departamentowi Skarbu.Otaczali samolot pierścieniem, prawie wszyscy obróceni twarzami do tłumu.Pierwszy podszedł do schodków gubernator stanu.–Witamy w Indianie, panie prezydencie! – Pochwycił dłoń Ryana i energicznie nią potrząsnął.– Jesteśmy zaszczyceni, że właśnie nas pierwszych oficjalnie pan odwiedza.Na te odwiedziny rozwinięto wszystkie możliwe czerwone dywany – broń prezentowała kompania stanowej Gwardii Narodowej, była też orkiestra z hymnem stanowym, po którym natychmiast zaczęto grać tradycyjny marsz powitalny „Hail to the Chief’.Ryan poczuł się trochę jak oszust w przebraniu.Z gubernatorem po lewej i pół kroku z tyłu, wstąpił na rozwinięty czerwony dywan.Żołnierze Gwardii Narodowej sprezentowali broń, pochylił się sztandar pułku, choć nie ten narodowy, pasiasty z gwiazdami, gdyż – jak to kiedyś powiedział jeden z amerykańskich sportowców – ta flaga narodowa nie kłania się żadnym ziemskim władcom.Sportowiec ten był pochodzenia irlandzkiego i podczas olimpiady 1908 roku nie chciał oddać honorów monarsze angielskiemu.Przechodząc obok pochylonego sztandaru, Jack oddał zwyczajowy salut, kładąc prawą dłoń na sercu – gest, który tak dobrze zapamiętał ze szkoły – i patrzył w oczy wyprężonym gwardzistom.Teraz był ich naczelnym wodzem.Miał prawo wysłać ich na pole bitwy.Ma obowiązek patrzeć im w oczy.Starannie ogoleni, młodzi, dumni.I on też taki chyba był przed dwudziestu kilku laty.Przyszli tu dla niego.Zapamiętaj to sobie, Jack, pomyślał.–Czy mogę przedstawić panu grono naszych obywateli, panie prezydencie? – spytał gubernator.–Uwaga, zaczyna się ściskanie rąk – poinformowała Andrea agentów Oddziału.Ilekroć następowała ta faza wizyty, agentami wstrząsał dreszcz.Nienawidzili tego.Andrea Price towarzyszyła przez cały czas prezydentowi.Raman i trzech innych otaczali prezydenta, penetrując wzrokiem tłum przez ciemne szkła okularów, bacząc, czy nie widać lufy, wypatrując gniewnego wyrazu twarzy lub oblicza, które widzieli na fotografiach.Zwracali uwagę na wszystko, co odbiegało od normy.Iluż tu ich się zebrało, pomyślał Ryan.Żaden z nich na niego nie głosował, a do niedawna większość o nim nawet nie słyszała.A jednak przyszli.Z pewnością wielu z nich to stanowi funkcjonariusze, którzy otrzymali pół wolnego dnia, ale przecież nie ci, którzy pojawili się z dziećmi.Wyciągały się ku niemu setki dłoni… Starał się uścisnąć ich tyle, ile mógł.Posuwał się wolno lewą stroną szpaleru, usiłując wyłapać poszczególne słowa w kakofonii głosów i dźwięków.„Witamy w Indianie!”, „Jak się pan ma, panie prezydencie?”, „Ufamy ci!”, „Dobrze ci idzie, chłopie!”, „Jesteśmy z panem, panie prezydencie!”Ryan usiłował reagować na te zawołania i odpowiadać, ale udawało mu się wydobyć z siebie niewiele więcej poza stereotypowym „Dziękuję, bardzo dziękuję”, gdyż oszołamiała go temperatura tej chwili, ciepło powitania pozwalało ponadto nie odczuwać bólu, który po setnym uściśnięciu zaczął opanowywać prawą dłoń.Wreszcie jednak musiał odstąpić od barierek i tylko pomachać, co wywołało jeszcze jedną falę głośnego entuzjazmu dla nowego prezydenta.Boże drogi! Gdyby oni wiedzieli, że nie jestem tym, za kogo mnie biorą! Co by zrobili, gdyby wiedzieli, jaki jest naprawdę? Co ja tu, do diabła, robię? – zapytywał siebie, zmierzając ku otwartym drzwiczkom prezydenckiej limuzyny.* * *W piwnicy budynku było ich dziesięciu.Sami mężczyźni.Tylko jeden należał do kategorii więźniów politycznych, jego przestępstwem było odstępstwo od zasad Koranu.Reszta należała do grupy elementów aspołecznych: czterech morderców, gwałciciel, dwaj pedofile i dwaj złodzieje recydywiści, którzy zgodnie z prawem szariatu podlegali karze obcięcia prawej ręki.Wszyscy znajdowali się w jednym obszernym klimatyzowanym pomieszczeniu.Nogi mieli przykute kajdankami do łóżek.Wszyscy byli skazani na śmierć, z wyjątkiem złodziei oczekujących pozbawienia ich ręki, o czym wiedzieli i dlatego dziwili się, że są tu z pozostałymi.Nie mieli też pojęcia, dlaczego pozostali jeszcze żyją.Pozostali nie zadawali sobie podobnych pytań, ale i nie cieszyli się.Przez minione kilka tygodni marnie ich odżywiano.Ich fizyczna sprawność i energia przygasły.Pozostała zaledwie świadomość życia.Jeden z nich włożył sobie palce do ust, aby obmacać krwawiące dziąsło.Właśnie wyjmował palce, gdy otworzyły się drzwi.Był to ktoś w niebieskim plastikowym kombinezonie.Ktoś, kogo przedtem nie widzieli.Osoba ta – z pewnością mężczyzna, chociaż przez plastikową maskę trudno było dostrzec twarz – postawiła na betonie posadzki cylindryczny pojemnik, zdjęła z niego plastikowy niebieski kapturek i nacisnęła czopek zaworu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL